Aktualne wskaźniki gospodarcze mają niewielkie znaczenie. O tym, jaka polityka fiskalna i monetarna jest właściwa, przekonamy się w perspektywie nie miesięcy czy kwartałów, lecz lat.
Japonia stawiana jest ostatnio za wzór. Wzrost PKB o 3,5 proc. rok do roku w I kw. 2013 r. był dużo wyższy od oczekiwanego. Wszyscy, od ekonomistów po dziennikarzy, biją brawo. To ma być dowód na słuszność „abeekonomii”, strategii obranej przez rząd Shinzo Abe. Są też dwa inne dowody: USA i Wlk. Brytania.

Masowy dodruk pieniądza

Japonia postanowiła niedawno wpompować w gospodarkę biliony jenów – w postaci programu stymulacyjnego (ponad 10 bln) i systematycznych zakupów obligacji przez bank centralny (kolejne biliony co miesiąc). W efekcie jen w pół roku wyraźnie osłabił się (potaniał) względem innych walut. A to sprawiło, że tamtejszy eksport jest bardziej konkurencyjny (trzeba mniej dolarów czy euro, żeby kupić japońskie auta lub elektronikę). W efekcie poprawiła się koniunktura w przemyśle i wskaźniki gospodarcze. Proste.
Reklama
USA od dawna drukują pieniądze, Wlk. Brytania też, choć na mniejszą skalę. Specjaliści i obserwatorzy prawie więc zgodnym chórem mówią: to Europa, notująca recesję, popełnia błąd. Polega on na tym, że Stary Kontynent oszczędza, zamiast wydawać. Oskarżycielski palec skierowany jest głównie w jedną stronę – naszego zachodniego sąsiada.
Cała teoria wygląda ładnie i jest spójna. Łatwo też o dane bieżące na jej potwierdzenie. Pewnie dlatego niektórzy, jak były członek zarządu EBC Lorenzo Bini Smaghi, mówią, że Europa powinna szybko zareagować i... osłabić euro. Finansista stwierdził niedawno: „Nie można być po prostu bardziej konserwatywnym bankiem centralnym, inaczej będzie to miało wpływ na kurs wymiany i będzie miało recesyjne skutki”. Proste, prawda?

Gdzie jest haczyk?

No to teraz trochę komplikacji. Można, oczywiście, wydawać więcej, ale trzeba mieć na to pieniądze. Skąd je wziąć? Jest tylko jedna możliwość: powiększenie deficytów budżetowych i zadłużenia. Tyle że niedawno wiele europejskich krajów miało problem z finansowaniem. Ci, którzy mają pieniądze, wcale się nie kwapili, żeby kupować obligacje PIIGS, a nawet Francji.
Jeśli dziś są bardziej skłonni to robić, to właśnie dlatego że państwa wykazały pewną skłonność do redukcji deficytów i zadłużenia, do uporządkowania finansów publicznych. Odwrót od oszczędności znów uczyni aktualnym pytanie o wiarygodność i wypłacalność. Innymi słowy, nie jest pewne (a nawet jest wątpliwe), by inwestorzy chcieli finansować większe wydatki. Oczywiście jest jeszcze wspomniany przykład USA, Wlk. Brytanii i Japonii. Tam – poza wszystkim – działają banki centralne. Drukują pieniądze (finansują puchnący dług). EBC też mógłby to robić. Już we wrześniu 2012 r. zagroził (to chyba dobre słowo) kupowaniem obligacji państw eurostrefy. I jest do tego zachęcany, podobnie jak do innych niestandardowych działań (np. ujemne stopy procentowe). Hamulcowym są Niemcy narzucający dyktat unijnej reszcie.
Co ciekawe, szef Banku Japonii Haruhiko Kuroda o długu publicznym na poziomie 230 proc. PKB mówił, że to ekstremalnie dużo. – To sytuacja nienormalna i niestabilna – tłumaczył. Ale jeny drukuje.
Przewaga Japonii stąd się właśnie bierze, że jen osłabił się względem innych walut, w tym dolara i euro. Co się stanie, jeśli euro osłabi się względem dolara i jena? Oczywiście Fed przedłuży program ilościowego luzowania i kurs dolara wyrażony w euro i jenach spadnie. Wtedy znów pojawią się oskarżenia pod adresem EBC, które skłonią go do działania. Błędne koło? Lepiej byłoby chyba powiedzieć, że wojna walutowa, choć oficjalnie nikt słowa wojna chętnie używać nie będzie. Do czego prowadzi, malowniczo opisał James Rickards. Z braku miejsca odsyłam do książki „Wojny walutowe. Nadejście kolejnego globalnego kryzysu”. Powiedzmy tylko, że nic, naprawdę nic dobrego z tego nie wyniknie.
Można też rzec, że Japonia czy USA mogą się pochwalić sukcesami właśnie dlatego, że inni, np. Niemcy czy strefa euro, ich nie naśladują.

Niemiecki wariant

Czy to znaczy, że Niemcy wybrały dobry wariant? Uczciwa odpowiedź brzmi: wybrały inny. Trzeba też bowiem zrozumieć argumenty, które stoją za tezami zwolenników luźnej polityki fiskalnej i monetarnej. Oszczędności nie służą PKB tu i teraz. W wielu przypadkach pogłębiają czy prowokują recesję. I podobnie jak nadmierne zadłużenie mogą prowadzić do bankructwa kurczących się, niewypłacalnych gospodarek. Sęk w tym, że mamy do czynienia z piekielną alternatywą. Niemcy też przecież mają poważne argumenty w ręce. Czerpiąc z lekcji historii, wiemy, czym się kończą wojny walutowe (a była toczona już niejedna). Wiemy też, a Niemcy najlepiej, czym pachnie inflacja (to nic, że dziś trudno ją sobie wyobrazić). Nie wiemy zaś, jak zakończy się wielki eksperyment Fedu, który znajduje naśladowców. Zobaczymy, kiedy i jak banki centralne będą się wycofywać z luzowania ilościowego i czy rzeczywiście zapanują nad wzrostem cen, a następnie czy dodatkowo zadłużone kraje poradzą sobie, gdy ich gospodarka się rozrusza (jeśli hiperinflacja nie zje ich zadłużenia, od dawna już ocenianego jako niedopuszczalne, to co się z nim stanie, kto i jak je spłaci, jak szybko musiałby rosnąć PKB, aby było to możliwe).
Niemcy, hamując EBC, ratują wartość pieniądza. Ich polityka sprzyja tym, którzy nie żyli ponad stan i oszczędzali. Bronią zdrowego rozsądku i ekonomicznej przewidywalności – nawet za wielką cenę (recesja, bezrobocie etc.), ale z nadzieją na długofalowe korzyści. USA i Japonia wybrały drogę deprecjonowania walut i oszczędności i wspierania tych, którzy się nadmiernie zadłużyli (same jako państwa są w tym gronie). I analizują bieżące efekty swojej polityki.
Niemcy, narzucając eurostrefie swój punkt widzenia, chcą, by rachunki za uprzednie rozpasanie były płacone już teraz, inni chcą kupić czas i zapłacić je później, w nadziei, że będzie to łatwiejsze. Ale tak czy inaczej w jakiejś formie uregulować je trzeba będzie. I to jest najgorsza wiadomość. A w przypadku piekielnej alternatywy trzeciej drogi nie ma.
ikona lupy />
ShutterStock