Zwłaszcza w USA czołowi znawcy gospodarki przestali być tylko zimnymi technokratami kłócącymi się o drugie miejsce po przecinku w jakimś trzeciorzędnym wskaźniku. Stali się zaangażowanymi intelektualistami, którzy próbują przykładać swoje teorie do praktyki. Publicystyka ekonomiczna zyskała też na pluralizmie. Nie jest już nietaktem powoływać się podczas sympozjum Banku Światowego na Keynesa albo Marksa.

Z drugiej strony można zawsze przywalić Hayekiem albo Friedmanem. I mamy piękną pełnokrwistą debatę. Ot, jak ta najnowsza wywołana przez Grega Mankiwa. Tego harwardzkiego ekonomisty przedstawiać nie trzeba. Nobla jeszcze nie dostał, ale pewnie niedługo dostanie. Jest lustrzanym odbiciem Paula Krugmana. Republikanin, ale nie neoliberał, raczej konserwatywny keynesista. Był doradcą ekonomicznym Busha juniora. To on stał za wprowadzonymi wówczas obniżkami podatków. Uzasadniał je (ku wściekłości takich keynesistów jak Krugman), odwołując się właśnie... do Keynesa.

Ostatnio pisał plan gospodarczy na wypadek zwycięstwa Mitta Romneya (z tego powodu część lewicowo usposobionych studentów wychodziła demonstracyjnie z jego wykładów). Dwa tygodnie temu Mankiw opublikował esej pt. „W obronie jednego procentu”. Jeden procent to najbogatsi Amerykanie. Ci, którym na fali neoliberalnych reform i Reaganowskich deregulacji wyraźnie się polepszyło. I to jak polepszyło. W 1973 r. przypadało na nich 7,3 proc. dochodu narodowego USA, a dziś aż 17,4 proc. Mankiw prowokuje, twierdząc, że ten wzrost wcale nie jest przejawem wynaturzenia wolnego rynku. Przeciwnie.

Astronomiczne zyski osiągane przez takich innowatorów, jak Steve Jobs, J.K. Rowling czy Steven Spielberg, są absolutnie racjonalne. Skoro cały świat chce kupować ich produkty, a technologia im to umożliwia, dlaczego irytujemy się, że coraz szersza grupa bogaczy może inkasować aż takie zyski? Przecież to nawet bardziej demokratyczne niż fortuny budowane przez Forda czy Rockefellera. One tworzyły się dużo wolniej i w dużo większym stopniu opierały się na kumoterstwie czy dobrych kontaktach z rządem. Teraz jest inaczej.

Reklama

Aby to udowodnić, Mankiw polemizuje z argumentami na rzecz wyższego opodatkowania najbogatszych, które podnosi dziś amerykańska lewica. Argument pierwszy brzmi: owszem, najbogatsi są bardziej produktywni od reszty społeczeństwa, więc zarabiają więcej. Należy jednak pamiętać, że wraz ze wzrostem zarobków maleje ich krańcowa użyteczność. Każdy dolar dodany do rocznego uposażenia liczonego w milionach znaczy niewiele. Tymczasem ten sam dolar oddany w ręce osoby, której ledwie starcza do pierwszego, może naprawdę wiele zmienić. I dlatego racjonalniej jest zabrać tego dolara bogatemu, a oddać biednemu.

Argument numer dwa: bogaci płacą za mało w porównaniu z tym, co od rządu (i społeczeństwa) dostają. Większość z nich korzystała przecież (przynajmniej na pewnym etapie życia) z publicznej edukacji, infrastruktury albo gwarantowanego przez państwo bezpieczeństwa. Mankiw odpowiada odwołaniem do optimum Pareto. Czyli założenia, że zmiana jest optymalna, jeżeli możemy poprawić położenie jednych uczestników systemu, nie pogarszając przy tym położenia innych. Jego zdaniem tak właśnie było przed kryzysem. Większości Amerykanów nie żyło się coraz gorzej, natomiast w tym samym czasie najbogatszym poprawiło się dużo bardziej.

Zdaniem Mankiwa podwyższenie podatków dla najbogatszych już optymalne w rozumieniu Pareto nie będzie. Bo poprawi się tym najsłabszym (choć i to niepewne), ale (na pewno) pogorszeniu ulegnie sytuacja najbogatszych. A to wpłynie na obniżenie ich produktywności i zniechęci do aktywności. Jest w relacjonowaniu przeze mnie wywodów Mankiwa pewna przewrotność. Bo już kilka stron dalej sam sięgam po zestaw argumentów idących w dokładnie przeciwnym kierunku. Jestem jednak pewien, że pokazanie konkurencyjnych typów argumentacji komu jak komu, ale czytelnikom DGP na pewno nie zaszkodzi.