W hali Bataclan był ktoś, kto rozmawiał z nami przez telefon. Ukrywał się na zapleczu. Powiedział, że słyszy kolejne strzały, że słyszy, jak rozstrzeliwują ludzi – opowiadał rzecznik policyjnych związkowców Nicolas Comte. Policja więc nie zwlekała, szturm jednostki antyterrorystycznej zaczął się w ciemno – dosłownie i w przenośni.

W pierwszej chwili funkcjonariusze myśleli, że to woda, dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że brodzą we krwi – mówił Comte. – Musieli torować sobie drogę w ciemnościach, krocząc po ciałach. Ranni ich widzieli. Przyzywali ich, błagali. Próbowali złapać się jednego z moich kolegów, gdy przechodził obok nich, ale oficerowie nie mogli im pomóc – dodawał. Najpierw należało wyeliminować zagrożenie. Tak też się stało. Gdy policjanci weszli na salę, w której znajdowało się dwóch napastników, między nimi a terrorystami było ok. 20 zakładników. Strzały padły z obu stron jednocześnie – policjanci doliczyli się potem śladów 27 serii z automatów na swoich metalowych tarczach. Mimo ostrzału pierwszy z terrorystów zginął niemal natychmiast. Widząc jego śmierć, drugi natychmiast się wysadził. – Wtedy funkcjonariusze zobaczyli dziesiątki, dziesiątki ciał leżących pokotem, ze strasznymi ranami. Moi koledzy potem powiedzieli mi: widzieliśmy piekło – kwitował Comte.

W ponurym zestawieniu najkrwawszych ataków terrorystycznych w historii paryskie ataki lokują się gdzieś w połowie pierwszej setki. Ale już sam fakt, że do niej trafiły, jest sukcesem dżihadystów – po niemal piętnastu latach wojny z terroryzmem udowodnili, że w bronionych na dziesiątki sposobów państwach Zachodu wciąż można przeprowadzić wielką operację terrorystyczną.

Dlatego Francuzi i Belgowie z taką zaciętością ścigają Abdelhamida Abauda (informacje o jego śmierci nie zostały potwierdzone), prawdopodobnego inicjatora i organizatora zamachów w Paryżu. Martwy będzie symbolem, żywy –źródłem niezwykle cennych informacji na temat tego, jak dżihadyści znaleźli luki we francuskim systemie bezpieczeństwa. A to właśnie zdobycie wiedzy o terrorystycznej „kuchni” może być znacznie cenniejsze niż kilka symbolicznych nalotów na obozy szkoleniowe Państwa Islamskiego gdzieś na iracko-syryjskim pograniczu.

Reklama

Plan

Osama bin Laden nie wydawał się przekonany. Terroryzm to działalność inwestycyjna: dysponując ograniczonymi zasobami ludzkimi i finansowymi, organizacja musi wybierać te misje, których powodzenie wydaje się pewne, a także te, które odbiją się jak najszerszym echem wśród przeciwników i zwolenników. Nie każdy wariacki plan, sformułowany przez co bardziej rozgorączkowanego towarzysza broni, posiada takie atuty.

Chalid Szejk Mohammed wydawał się kimś takim. Nieco ponad trzydziestoletni bojownik wyprosił audiencję u bin Ladena gdzieś w połowie 1996 r.– i uzyskał ją tylko dlatego, że powoływał się na znajomość z Osamą z lat 80. oraz na swoje powinowactwo z Ramzim Jusefem, organizatorem zamachu bombowego na World Trade Center w 1993 r. Przywódcy Al-Kaidy nie byli szczególnie zaskoczeni, gdy przedstawił im swój plan: porwać dziesięć samolotów pasażerskich na terytorium Stanów Zjednoczonych i wbić je w Biały Dom, Kapitol, Pentagon, siedzibę CIA w Langley, centralę FBI, wieże World Trade Center, najwyższe budynki w Kalifornii i Waszyngtonie, no i może jeszcze w jakąś elektrownię atomową? „Dziesiąty poprowadzę sam” – zaoferował się Mohammed. „Zabijemy wszystkich mężczyzn na pokładzie i wylądujemy na którymś amerykańskim lotnisku, gdzie wydamy oświadczenie potępiające politykę USA na Bliskim Wschodzie, a potem wypuścimy kobiety i dzieci”.

Z perspektywy bin Ladena i jego najbliższych współpracowników były to rojenia trzeciorzędnego mudżahedina, być może sposób na wyciśnięcie z uchodzącego za bogatego przywódcy Al-Kaidy paru groszy. Poza tym moment był fatalny: Amerykanie zakulisowo właśnie doprowadzili do wyrzucenia bin Ladena z Sudanu, talibowie pozwolili mu się osiedlić w Afganistanie, ale sami byli zajęci zwalczaniem wewnętrznych przeciwników, dostęp do finansów Al-Kaidy był ograniczony, bojownicy z czasów wojny z Armią Czerwoną rozpierzchli się po swoich ojczyznach, idea dżihadu była dla muzułmanów równie porywająca jak muzyka elektroniczna lat 80.

Dopiero dwa lata później Chalid wyczuł, że do tematu można wrócić: Al-Kaida właśnie przetrwała amerykańską akcję odwetową po zamachach na ambasady USA w Kenii i Tanzanii (224 ofiary śmiertelne). Bin Laden poczuł, że przykuł uwagę świata i że stać go na więcej. Wciąż jednak nie było go stać na operację na skalę, jakiej chciałby pomysłodawca porwań w stylu kamikaze. Zaczęły się targi: bin Laden chciał Pentagonu i Białego Domu zamiast Kapitolu, Mohammed chciał dokończyć robotę Jusefa w WTC. Ostatecznie o skali zamachów zdecydowały – mimo wszystko ograniczone – możliwości. Al-Kaida, po dokładniejszym rozpoznaniu własnych szeregów, wyłuskała spośród bojowników dwóch dawnych saudyjskich pilotów. Mohammed dorzucił jeszcze dwóch chętnych spośród rekrutowanych dla dżihadu studentów z Hamburga. W połowie 1999 r. przygotowania do zamachu ruszyły.

Ataki z 11 września były jednak operacją dosyć wyjątkową – przede wszystkim dlatego, że ich koncepcja oraz szczegóły były ustalane na szczeblu centralnym, gdzieś w Kandaharze. Organizacje, które wcześniej (i później) pokusiły się o ataki na spektakularną skalę, działały na własnym terenie – jak Tamilskie Tygrysy, które wymordowały w 1990 r. około 600–700 oficerów policji, zamachowcy z Biesłanu (334 zabitych) czy organizatorzy ataku na koszary marines w Bejrucie w 1983 r. (307 ofiar śmiertelnych). Dlatego, nawet jeśli potwierdzi się założenie francuskich śledczych, że ataki zostały zaplanowane w Syrii, nie będzie to oznaczać, że liderzy kalifatu zaaprobowali cokolwiek poza stwierdzeniem „zabijemy jak najwięcej krzyżowców i zrobimy to w Paryżu” oraz ewentualnie przekazaniem jakichś funduszy na misję. Wybór celów, sposobów przeprowadzenia operacji, dogodnego momentu jej rozpoczęcia – to zadanie bojownika, który dowodzi na miejscu. I w tej roli znacznie lepiej od osób takich jak Mohammed Atta – lider komanda zamachowców z 11 września, wyalienowany egipski student w Niemczech – sprawdzają się „insajderzy”: wychowani w miejscu potencjalnego ataku lokalni sympatycy sprawy. Jak w biznesie: odpowiedni menedżer to gwarancja sukcesu.

Rekruci

Taki był właśnie „pierwszy wściekły muzułmanin Europy” – twierdzi Robert S. Leiken, amerykański ekspert ds. terroryzmu. Chodzi o Khaleda Kelkala, organizatora zamachów w imieniu algierskich Zbrojnych Grup Islamskich (GIA) w paryskim metrze w latach 90. Biografia Kelkala to życiorys, który przez następne dwadzieścia lat bliźniaczo odbijał się w biografiach kolejnych rekrutów Al-Kaidy i Państwa Islamskiego.

Wśród europejskich terrorystów z ruchu dżihadystowskiego imigrantów z pierwszego pokolenia można by zapewne wyliczyć na palcach jednej ręki. Olbrzymia większość europejskich rekrutów to drugie pokolenie: urodzeni i wychowani na Zachodzie, z reguły między 20. a 30. rokiem życia, bardzo często z kryminalną przeszłością. Taki był właśnie Kelkal – gdy w 1992 r. niemiecki analityk ds. bezpieczeństwa spotkał się z nim we francuskim więzieniu, przy okazji badań nad przestępczością we Francji, usłyszał skargę. Urodzony w 1971 r. Algierczyk znalazł się we Francji jako niemowlę, we francuskiej szkole był jedynym Arabem. I jako taki – pomstował Kelkal – zawsze był wszystkiemu winny.

Poza szkołą przedmieścia Lyonu nie miały wiele do zaoferowania. Zniechęcony do szkoły Kelkal najpierw zaczął wagarować, potem zaczął przekraczać granice prawa – pierwszą, czteromiesięczną, odsiadkę zaliczył za kradzież auta. Za kratkami zajął się nim Brat, anonimowy radykał, który nauczył Kelkala języka arabskiego i zainteresował go islamem. Nauki poszły w las: gdy 19-latek wyszedł na wolność, szybko wrócił do drobnej przestępczości. Ale kryminalistą był równie utalentowanym co uczniem – w 1990 r. znowu wylądował w odosobnieniu, tym razem jako recydywista, na dwa lata. Wystarczyło, żeby ponownie i na trwałe się zradykalizować: tuż po rozmowie z Lochem Kelkal wyszedł na wolność, a francuski wymiar sprawiedliwości przestał się nim interesować. Trzy lata później Kelkal poprowadził atak GIA na metro, zginął wkrótce później w relacjonowanym w telewizji oblężeniu mieszkania, w którym się ukrył po zamachach.

W biografiach organizatorów ostatnich ataków można odnaleźć mnóstwo podobnych szczegółów. Według Oliviera Roya terroryści łowią w mętnej wodzie: szukają rekrutów wśród wyrzuconych poza nawias społeczeństwa potomków imigrantów, wśród studentów z korzeniami pozaeuropejskimi, którzy nie wciągnęli się w wir studenckiego życia, wśród konwertytów, którzy często wywodzą się z dysfunkcyjnych rodzin. Kolejny etap rekrutacji to członkowie rodziny albo najbliżsi koledzy – dzięki temu struktura organizacyjna opiera się również na więzach lojalności, co zwiększa bezpieczeństwo misji. Dobry lider komanda, jak Mohammed Atta przed 11 września, potrafi zdusić wątpliwości towarzyszy broni (tuż przed atakami przynajmniej jeden z zamachowców chciał się wycofać). Dobry lider komanda – jak prawdopodobnie Abaud przed masakrą w Paryżu – umie zapewnić tajemnicę misji, mimo że wiedziało o niej niemal dziesięciu zamachowców i, być może tylko częściowo, zapewne kilkadziesiąt osób z bliskiego otoczenia.

Takich rekrutów można szukać np. w więzieniach albo czekać, aż sami przyjdą – np. do meczetu. Ten pierwszy przypadek to historia Kelkala, ten drugi – to np. historia zamachów w Londynie w 2005 r. Tajemnicą poliszynela było, że kilka meczetów na Wyspach, powstałych jeszcze w czasie interwencji Armii Czerwonej pod Hindukuszem, to rozsadniki radykalnego islamu. Omar Bakri, Abu Hamza, Abu Qatada – to tylko kilka nazwisk znanych w Królestwie islamskich kaznodziejów, którzy nie ukrywali sympatii wobec sprawy bin Ladena. Działo się tak nawet po zamachach 11 września, bowiem brytyjskie służby najwyraźniej były przekonane, że mogą z dżihadystowskim podziemiem pogrywać: w co najmniej jednym przypadku radykalnego imama nie ulega większej wątpliwości, że urządzał sobie życie w Londynie za pieniądze MI5.

– Odnosiliśmy wrażenie, że zagrożenie terrorystyczne to coś, co płynie z zewnątrz – bił się w piersi po atakach w Londynie Peter Clarke, szef pionu ds. kontrterroryzmu w Scotland Yardzie. Ba, niewykluczone, że zarówno Afganistan drugiej połowy lat 90., jak i Syria obecnie są z perspektywy służb bezpieczeństwa uznawane za okoliczności ułatwiające życie: dżihad w Azji Środkowej czy na Bliskim Wschodzie jak na razie wysysa z państw zachodnich potencjalnych rekrutów i radykałów. Podobnie jak w Afganistanie po rejteradzie Armii Czerwonej, i to się kiedyś skończy, a islamistyczna międzynarodówka ponownie rozpierzchnie się po świecie. Ale o to najwyraźniej będziemy się martwić później.

Pieniądze

Marsylia stała się stolicą kałasznikowa. Tu możesz kupić karabin za 300 euro – opowiadał pewien czas temu Laurent Gordon, francuski prawnik zajmujący się przestępczością zorganizowaną. – Używa się go często do rozwiązywania sporów dotyczących narkotyków, ale też tych osobistych porachunków czy dysput między poszczególnymi dzielnicami miasta – dodawał.

To lapidarna odpowiedź na pytanie, skąd zamachowcy wzięli broń i jak olbrzymie koszty musieli ponieść, by ją zdobyć. Uzbrojenie komanda z Paryża w karabiny, granaty i materiały wybuchowe to koszt co najwyżej kilku tysięcy euro. Maksymalnie dziesięciu, jeżeli doliczyć arsenały w mieszkaniach i autach odnalezione w czasie trwającej od kilku dni obławy.
Najdroższe w historii terrorystycznej branży były zamachy 11 września – choć tutaj do dziś dysponujemy szczątkową wiedzą. – Atta i inni z jego grupy dostali 119,5 tys. dol. na życie i naukę pilotażu w szkółce lotniczej na Florydzie – dowodzi Steve Coll, amerykański analityk, w jednej z najlepiej udokumentowanych książek o atakach na WTC i Pentagon, „Ghost Wars”. Do tego dochodziły inne transfery finansowe, m.in. 18 tys. dol. od brata jednego z zamachowców. W grę wchodziły przede wszystkim koszty utrzymania: większość członków komanda przyjechała do USA między marcem a czerwcem 2001 r. Przez kilka miesięcy bumelowali w wynajętych mieszkaniach i motelach, bez pracy i często zmieniając miejsce pobytu. Nie ukrywali się, ale i nie żyli wystawnie, więc nie przyciągali specjalnej uwagi. Tuż przed akcją jeden z członków grupy odesłał bratu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich 42 tys. dol.– pieniądze, których zamachowcy nie zdążyli wydać. Wszystko bez uciekania się do nieformalnych sztuczek, gotówki czy tradycyjnego systemu przepływu pieniędzy, hawala. Zamiast tego zamachowcy użyli czeków Western Union, w sumie wydając na przygotowania prawdopodobnie między 400 a 500 tys. dol.

– Organizacja bin Ladena funkcjonowała jak fundusz venture – przekonuje Jason Burke, brytyjski dziennikarz i autor pracy „Al-Qaeda”, będącej swoistym kompendium wiedzy o grupie. Według relacji świadków, do których dotarł Burke, w latach 80. bin Laden uchodził za dobrego wujka – po przyjeździe do Afganistanu szastał pieniędzmi pochodzącymi z udziałów w rodzinnym imperium, jednej z największych firm budowlanych na Półwyspie Arabskim. Mudżahedinom, którzy się żenili, dokładał w charakterze prezentu ślubnego po 1,5 tys. dolarów, finansował potrzeby międzynarodówki toczącej wojnę partyzancką po Hindukuszem, potem starczyło jeszcze na sfinansowanie narodzin organizacji i wyprowadzkę do Sudanu. Tam Osama koncentrował się na próbach rozwinięcia własnego biznesu, zakładał firmy i farmy upraw. Rezydując w Sudanie, bin Laden kupił sobie samolot i otworzył w bankach na całym świecie kilkadziesiąt rachunków, niektóre na własne nazwisko.

Ale kopalnią złota okazał się terroryzm. Wsparcie dla Al-Kaidy konsekwentnie topniało do 1998 r, ale po zamachach w Kenii i Tanzanii oraz niezbornej zemście Waszyngtonu popłynął do niej strumień nowych pieniędzy. Bin Laden odkrył model biznesowy, w którym spektakularne zamachy prowadziły do przypływów gotówki, którą z kolei Al-Kaida finansowała kolejne inicjatywy, najczęściej zresztą zgłaszane przez „niezależnych” graczy albo zewnętrzne organizacje. Muzułmańscy radykałowie z Erytrei dostali od bin Ladena ok. 100 tys. dol. na działalność, głośny atak w Jemenie na amerykański okręt USS Cole w 2000 r. kosztował zaledwie 10 tys. dol. Venture funding było też połączone z elementami franczyzy: organizacja mogła sobie przypisać autorstwo danej operacji.

Te elementy sprzęgły się w 2005 r. w Londynie. Nafeez Mosaddeq Ahmed, autor niezależnego śledztwa w tej sprawie, cytuje źródła w saudyjskim wywiadzie, według których operację sfinansował libijski biznesmen luźno powiązany z dżihadystowskim podziemiem, kosztem ok. 8 tys. funtów. Za to bezpośrednią kontrolę nad grupą wyrostków (w wieku od 19 do 30 lat), którzy wysadzali się w londyńskim transporcie miejskim, miał sprawować wysłannik Al-Kaidy, który na kilka tygodni przyjechał na Wyspy i wyjechał dobę przed zamachami.
Trudno się dzisiaj dziwić temu, że w kolejce do kalifatu ustawiają się radykałowie z nigeryjskiego Boko Haram, somalijskiego Asz-Szabab czy libijscy watażkowie. Państwo Islamskie zdaje sobie doskonale sprawę, że umiędzynarodowienie marki zapewnia przypływ gotówki, a kolejne prowincje kalifatu liczą z kolei na dotacje z centrum. Ta branża na przejęciach stoi.

Broń

Ataki na USS Cole czy londyńskie metro były jednymi z tańszych w historii Al-Kaidy. Koszt przeciętnego spektakularnego ataku należy wyceniać średnio na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Eksperci szacują, że zamach w hotelu Marriott w Dżakarcie (2002 r.) sięgnął 30 tys. dol., ataki w Stambule rok później – 40 tys., a zamachy bombowe na Bali (2002 r.) czy w Kenii i Tanzanii (1998 r.) dobiły 50 tys.

Największe wydatki w kosztorysie to prawdopodobnie akomodacja, podróże, fałszywe dokumenty i zamknięcie ust postronnym. Być może dlatego zamachy na pociągi w Madrycie 11 marca 2004 r. wycenia się bardzo wysoko: na 100 tys. euro. Lista osób zamieszanych w tamten atak liczy kilkadziesiąt osób i są to nie tylko członkowie komanda, które rozmieściło pakunki z bombami w hiszpańskich pociągach. Znajdziemy na niej również handlarzy dynamitem z Asturii, narkomanów i dilerów, którzy zapewnili transport tych materiałów do Madrytu czy wreszcie luźno powiązanych z dżihadystami sympatyków – jak madrycki fryzjer, w którego zakładzie terroryści modlili się i dokonywali rytualnego obmycia przed wyjściem na dworzec. Sam dynamit asturyjscy bandyci wycenili stosunkowo nisko: w śledztwie pojawiła się m.in. suma 6 tys. euro plus 25 kilo haszyszu. Być może tę przyjazną stawkę terroryści zawdzięczali zbrataniu z hiszpańską bandyterką – niektórzy z pomagierów zamachowców byli gośćmi na ślubie jednego z asturyjskich gangsterów.

Kiedyś terroryści mogli liczyć na dyplomatów zaprzyjaźnionych państw – broń zwozili w swoim bagażu przedstawiciele Iraku Saddama Husajna, Libii Muammara Kaddafiego czy Korei Północnej Kim Ir Sena. Dziś o wiele taniej i bezpieczniej jest terrorystom zaopatrzyć się na lokalnym rynku. W miejscach takich jak Marsylia, Amsterdam, Neapol karabiny i materiały wybuchowe można kupić bez większego problemu. Usługą służą też gangsterzy z Albanii czy Kaukazu. Ale w tym wszystkim nie o broń chodzi.

Propaganda

Producenci z Państwa Islamskiego, którzy zaprojektowali logo ich wytwórni Al-Hayat, tak by do złudzenia przypominało logo Al-Dżaziry, inscenizują profesjonalne produkcje na wzór audycji reality TV. Popatrzcie, oto ogłasza się: w tym miejscu istnieje Przeciwświat, całkowita odwrotność tego, co znacie – pisze niemiecki dziennikarz i znawca radykalnego islamu Christoph Reuter w pracy „Die Schwarze Macht” („Ciemna moc”). – Stratedzy medialni kalifatu wiedzą, czego oczekuje od nich publika. Wystukiwany przez nich rytm kolejnych oświadczeń, tweetów, klipów wideo, plakatów podkreśla jedynie, jak bardzo zaryglowany to świat. To oni odpowiadają za obrazek kalifatu, jakim my się posługujemy. Dlatego używają śmierci, dlatego przekłamują swój wizerunek – dodaje.

Zamachy w Paryżu pod pewnym względem lokują się wśród przypadków wyjątkowych: terroryści nie pozostawili po sobie żadnego przesłania, a przynajmniej do tej pory go nie znaleziono. Nie ma taśmy z pomstowaniami na krzyżowców, pogróżek, dodawania sobie kurażu, prężenia się przed obiektywem z przewieszonym AK-47. Żadnych żądań, żadnych skarg.

Być może takie chałupnicze nagrania odchodzą już do lamusa. Kalifat dysponuje własnym medialnym imperium, produkującym wspomniane przez Reutera multimedia, w jakości niewiele ustępującym produkcjom największych globalnych stacji telewizyjnych i studiów filmowych. Anglojęzyczny magazyn ISIS, „Dabiq”, jest popularniejszy i częściej czytany niż niegdysiejszy magazyn Al-Kaidy „Inspire”. Bohaterowie tekstów zamieszczanych na jego łamach prezentują się w niektórych kadrach jak celebryci na łamach kolorowych pisemek, a wyróżniający się bojownicy – jak Abdelhamid Abaud – są honorowani wywiadami.

„Allah oślepił wzrok krzyżowców i udało mi się wyjechać [z Belgii] i przybyć do Szam [Syrii], mimo że ścigało mnie tyle agencji wywiadowczych” – przechwalał się Abaud na łamach „Dabiq”. „To dowodzi, że muzułmanin nie powinien obawiać się nadętego wizerunku służb wywiadowczych krzyżowców. Moje nazwisko i zdjęcie było we wszystkich serwisach, a mimo to byłem w stanie przebywać w ich ojczyźnie, planować operacje przeciwko nim i wyjechać bezpiecznie, kiedy stało się to konieczne. Proszę Allaha, by zaakceptował owoce dzieła szahidów, którzy sterroryzowali krzyżowców Ameryki, Francji, Kanady, Australii, Niemiec i Belgii” – dorzucał. Tak się buduje superbohatera w stylu ISIS.

Wystraszeni? Poirytowani? Rozbawieni? W gruncie rzeczy to obojętne, jakie emocje wywołują wywiad młodego dżihadysty i jego przechwałki. Propaganda Państwa Islamskiego nie jest adresowana do czytelników na Zachodzie. Bin Laden prawdopodobnie fantazjował, że pewnego dnia usiądzie do negocjacji z przerażonym prezydentem USA i podyktuje mu warunki pokoju między światem muzułmańskim a Zachodem. Dlatego potrafił wysupłać i pół miliona na operację 11 września. Kalif al-Bagdadi chce przede wszystkim utrzymać stan posiadania: co zresztą mu się udaje, bo mimo wrzawy, jaka od dawna towarzyszy poczynaniom ISIS na Bliskim Wschodzie, granice kalifatu w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zasadniczo się nie zmieniły.

ISIS potrzebuje całego swojego aparatu propagandy – i podkręcających napięcie ataków terrorystycznych – nie po to, by zmusić kogokolwiek do jakichkolwiek negocjacji, ale by zapewnić sobie stały dopływ rekrutów i pieniędzy. Adresaci przesłań kalifatu nie siedzą w Białym Domu czy Pałacu Elizejskim, lecz przed telewizorami i komputerami w Bagdadzie, Damaszku, Rijadzie czy Kairze. Dlatego, owszem, ISIS inwestuje i będzie inwestować w ataki terrorystyczne na Zachodzie, ale nie chce w nie przeinwestować. Dlatego też celem będą przypadkowi ludzie, bo takie zamachy organizuje się łatwiej i niższym kosztem. Biorąc to pod uwagę, ataki w Paryżu i tak prawdopodobnie były wyrafinowane: ich organizatorzy nie wysiedli z samochodów w przypadkowych miejscach, ale w tych, które wcześniej musieli uznać za słabo chronione. Musieli wcześniej przeprowadzić rozpoznanie, wiedzieć, że koncert będzie kiepsko ochraniany, wybrać miejsce, w którym wysiądą z aut, być może orientować się w rozkładzie policyjnych patroli.

Resztę zrobiły jednak media: relacje minuta po minucie, tysiące komentarzy, ogólnoeuropejska obława i pomstowania – nie ukrywajmy, bezradnych – zachodnich polityków to show, którego Państwo Islamskie nie byłoby w stanie zrobić. Do tego przebitki na tłumy uchodźców, szturmujących Unię Europejską, spośród których wywodził się zapewne przynajmniej jeden z zamachowców – i wzbierająca fala niechęci do nich. Gdyby liderzy kalifatu pili alkohol, pewnie odkorkowaliby szampana.