Czwartkowa opinia rzecznika generalnego Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej przedstawiana jest przez prawników reprezentujących frankowiczów jako wielka wygrana ich klientów. I trudno się temu dziwić – na pierwszy rzut oka jest dla nich bardzo korzystna. Pytanie tylko, czy ogłaszanie pełnego zwycięstwa nie jest przedwczesne.
Jestem klientką banków, a z racji wykonywanego zawodu zapewne nieco wnikliwiej niż przeciętny Kowalski przyglądam się ich działalności. W pierwszej chwili opinia rzecznika generalnego TSUE mnie ucieszyła. A przynajmniej ta jej część, w której mowa jest o tym, że instytucjom finansowym po upadku umowy kredytu nie należy się od konsumentów tzw. wynagrodzenie za korzystanie z kapitału. W uzasadnieniu podkreślono, że uznanie umowy za nieważną to konsekwencja zamieszczenia w niej nieuczciwych warunków przez bank. Rzecznik generalny podkreślił przy tym, że przedsiębiorca nie może czerpać korzyści gospodarczych z sytuacji powstałej na skutek własnego bezprawnego działania. W pierwszym odruchu aż przyklasnęłam, czytając ten fragment opinii. To przecież oczywiste i zgodne ze społecznym odczuciem sprawiedliwości.
Zaraz jednak wyłączył mi się tryb „konsument” i przeszłam na tryb „prawnik”, którym jestem z wykształcenia. No i zaczęło się dzielenie włosa na czworo. Czy aby na pewno wszystkie umowy o kredyt walutowy były skonstruowane w taki sposób, że można zarzucić bankom celowe bezprawne działanie? I na czym te bezprawne działania miałyby konkretnie polegać? Jaki jest ich ciężar gatunkowy? A gdy w umowie występowały klauzule abuzywne, to jaki był ich rzeczywisty wpływ na wadliwość całej umowy? Czy naprawdę wszyscy, którzy podpisywali umowy o kredyt walutowy, zostali po prostu przez banki w perfidny sposób oszukani, wprowadzeni w błąd co do ryzyka walutowego, omamieni, wystrychnięci na dudka?

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP

Reklama