Kto wygra wybory: miasto czy wieś? Przedsiębiorczy czy bierni? Fani Jagiellonów czy Jagiellonii? Amatorzy jarmużu czy mamrota? Ogiery czy nieogary? Religijni czy tęczowi? Starzy czy młodzi? Płatnicy czy beneficjenci? Politycy wyrobili w wielu z nas odruch psa Pawłowa - wbijając do milionów głów, że trwa u nas wojna plemion o skrajnie odmiennych potrzebach. Jesteś ze wsi? Jesteś seniorem? Jesteś po zawodówce? Zagłosujesz na PiS. Jesteś z miasta? Jesteś dość młody? Jesteś po studiach? Nie zagłosujesz na PiS. Wydaje się to logiczne. Duża część wyborców uważa, że popierane przez nich ugrupowanie naprawdę tworzy programy gospodarcze, społeczne, kulturalne, by zaspokajać ich realne potrzeby. A to jest bujda. I to bez resorów, bo je też nam ukradli.

Posługując się danymi i faktami można udowodnić, że narracje i działania czołowych partii mają się nijak do naszych realnych potrzeb – i to od wielu lat. Niefortunnie, w naszym pępku wszech światów i wszech prawd, w samozwańczym epicentrum Drogi Mlecznej - liczby i fakty mają w pojedynku z wiarą (zwłaszcza ślepą) równie marne szanse, jak Don Kichot w zmaganiach z kawalerią wiatraków napierających z lądu i off shore. Jednakowoż – spróbujmy.

Programiści kontra politycy

Reklama

Czym różnią się programiści od polityków? – pyta mnie miliarder z pierwszej setki nad Wisłą. I sam odpowiada: Programistom płacimy tylko za programy, które działają.

To ma być rzekomo dowcip. Ale jakoś się nie śmiejemy. W synapsach rozpycha się bowiem pytanie: co to znaczy, że program działa – w polityce? Czy chodzi o skuteczne zaspokajanie realnych potrzeb wyborców, czy zwycięstwo w wyborach? Przekonaliśmy się przecież nie raz, że to różne sprawy, zwłaszcza w naszej mutacji demokracji, w której wystarczająco dobrze zorganizowana mniejszość chyżo i bezceremonialnie zarządza spolaryzowaną i rozmemłaną większością.

Zwykliśmy mniemać, że od „realnych potrzeb” wyborców powinna zależeć polityka gospodarcza, socjalna, edukacyjna, godnościowa władzy. Problem w tym, że potrzeby jednostek, grup społecznych, a nawet całych narodów mogą być w znacznej mierze urojone. Zwłaszcza narody poruszają się w sferze mitów, co sprawia, że trudno ustalić, co jest dobre dla wszystkich, a przynajmniej – dla większości, nie szkodząc przy tym mniejszości. Weźmy Rosjan: czy piekło, jakie rozpętali w Ukrainie, jest obiektywnie korzystne dla przeciętnego obywatela? Jakie realne potrzeby narodu i jednostek zaspokaja ta wojna? Rosjanie właśnie próbują sobie odpowiedzieć na to pytanie i byłoby dobrze dla świata (oraz pewnie ich samych), gdyby finalnie - wzorem Niemców po II wojnie światowej – doszli do wniosku, iż pod wpływem podłej władzy i jej przekupnych sługusów głupio zdefiniowali swe potrzeby.

Wspominam o tym, bo jedna z głównych narracji opozycji w Polsce głosi, że PiS wiedzie nasz kraj i naród ku satrapii na wzór Rosji, z wszelkimi tego konsekwencjami – obejmującymi m.in. archaiczną wizję świata i wpajanie ludziom urojonych potrzeb. W wielu umysłach narodowa duma wyparła ciepłą wodę – pytanie, czy tylko do czasu, póki ta ciepła woda jest. Nakłada się na to – snuta przez obie strony sporu - opowieść o konieczności „odbudowania wspólnoty”.

Wyborne! Jako niepoprawny konserwatywny liberał socjalista proponuję przy takich okazjach politykom, by na początek przećwiczyli „odbudowę” na dowolnej wspólnocie mieszkaniowej.

Gra w dwie Zośki, naciągaczkę i wungiel po wsze czasy

Oto pogranicze miasta średniej wielkości (w którym PiS dostaje od 17 lat najwięcej głosów, ale nigdy nie zdobyło władzy) z osiedlem domków należącym do sąsiedniej gminy wiejskiej (w której PiS ma „od zawsze” większość i rządzi). Oba organizmy oddziela tylko mały staw, nad którym obie społeczności namiętnie spacerują z kijkami (wsiowi niczym się tu nie różnią od miastowych).

Na skraju miejskiego osiedla stoi wyremontowany dwa lata temu blok. 70-letnia pani Zosia z parteru domaga się od wspólnoty wycięcia drzewa, które zacienia jej wszystkie (dwa) okna od południowo-zachodniej strony. Jej samotna rówieśniczka i imienniczka z czwartego piętra stanowczo żąda zachowania drzewa. Jeździ na wózku i z tego powodu prawie nie opuszcza mieszkania, więc widok na zieloną koronę to „jedyne piękno, jakie jej zostało u schyłku życia”. W coraz gorętszy spór zaangażowała się rada osiedla, a ponadto połowa radnych miejskich i większość lokalnych mediów. Organizacje ekologiczne ustawiły wartę przy lipie. Niemal każdy chce na tym sporze coś ugrać.

Ale to niejedyny konflikt generujący podziały w sielskiej okolicy. Na parterze sąsiedniego bloku, zbudowanego dekadę temu przez TBS, działa sklep jubilersko-pamiątkarski należący do lokalnej bizneswoman znanej w minionych latach z hojności dla potrzebujących. Elżbieta prowadziła przez dwadzieścia lat biznes przy Rynku, ale śródmieście całkiem wymarło - nikt tam nie mieszkał, ani nie jeździł. Obroty spadły o 90 proc., więc aby utrzymać rodzinę wybudowała – na kredyt we frankach – niewielki hotel. Otworzyła go… 1 lutego 2020, dwa tygodnie przed wybuchem pandemii. Tragedia. Dwa lata bez gości – a podatki, składki, czynsze, raty kredytu trzeba zapłacić. Dzięki oszczędnościom i wyprzedaży części majątku oraz wsparciu trójki dzieci (menedżerów w warszawskich korpo) przetrwała kryzys.

Ale teraz dopadł ją kolejny, którego – jak mówi – może nie przeżyć. Rachunki za prąd skoczyły w półtora roku pięciokrotnie, za gaz siedmiokrotnie, za ogrzewanie – trzykrotnie. Na początku stycznia większość obsady hotelu poszła na chorobowe, teraz dołączyły do nich dwie sprzedawczynie w sklepie i zegarmistrz. Elżbietę też w piątek ścięło. Prawie 40 stopni, obezwładniające osłabienie. Jest z tym sama (mąż odszedł pięć lat temu). Sklep musiała zamknąć – pierwszy raz od 30 lat. Gości hotelowych obsługuje przez telefon przy wsparciu sąsiadki. Musi popłacić spływające rachunki, wielokrotnie wyższe niż dotąd, daniny dla państwa są również wyższe. Do tego chorobowe za siedmiu pracowników - z którymi przed świętami się pokłóciła. W trakcie rytualnych narzekań na inflację jedna ze sprzedawczyń rzuciła: - Całe szczęście, że jest PiS, bo podnosi nam płace. Elżbieta nie wytrzymała. Pobiegła po paski wypłat i wykrzyknęła: - Pokażcie mi, gdzie tu jako płatnik jest PiS!

Od polityków partii rządzącej słyszy, że skoro sobie nie radzi, to znaczy, że nie nadaje się do prowadzenia biznesu. Po 35 latach płacenia składek i podatków. Jako dobrodziejka placówek opiekuńczych i Caritasu poczuła się też słabo zaliczona przez prezesa PiS do „cwaniaków” („Tylko ci, którzy żyją z cwaniactwa, mogą rzeczywiście stracić na Polskim Ładzie"; ona straciła).

Trzeci – rzekomo plemienny – spór w okolicy dotyczy węgla. Miastowi mają ogrzewanie i ciepłą wodę z miejskiej sieci, większość domków na wsi używa węgla. Obie gminy leżą w kotlince, więc oddychają tym, czym napalą w piecach mieszkańcy wsi. Dni smogowych jest tu w roku więcej niż niesmogowych. W te najgorsze mdleją i wsiowi, i miastowi. Mimo to wieś nie bardzo pali się do zmiany pieców. Tegoroczne posunięcia władzy nie zmotywowały ludzi ani trochę. Przeciwnie! Wprawdzie węgiel zdrożał czterokrotnie i przez długi czas w ogóle go nie było, ale – po pierwsze – rząd zapewnił alternatywny z zagranicy (notabene ukuto na ten temat dowcip: Sąsiedzie, węgiel z zagranicy rzucili! Biegniemy? Spoko, nie pali się…), po drugie – użytkownicy węgla jako pierwsi dostali solidne rekompensaty (po 3 tys. zł), po trzecie – sam prezes ogłosił, że można palić wszystkim („z wyjątkiem opon”, co niektórych rozczarowało, bo mieli już elegancko pocięte).

Z tego powodu narasta wkurzenie miastowych na wsiowych – z powodu trucia oraz wsiowych na miastowych – z powodu niezrozumienia, „że wsi nie stać na porzucenie węgla”.

Realne problemy, których władza nie rozwiązuje, potrzeby, których nie zaspokaja

Mamy tutaj trzy społeczne waśnie podsycane przez polityków korzystających na podziałach – i to na wszelkich możliwych szczeblach: lokalnym, regionalnym i krajowym. Z pewnością znajdzie to odzwierciedlenie w najbliższych wyborach: mieszkańcy zagłosują na tych, którzy – w ich przekonaniu – zaspokajają ich żywotne potrzeby. To przekonanie jest jednak z gruntu błędne, a to dlatego, że w medialnej naparzance wszyscy, niczym pani Zosia z parteru, skupiają wzrok na drzewie i przez to nie widzą lasu swych realnych potrzeb. Potrzeb kompletnie przez polityków ignorowanych.

Dlaczego Zofia z czwartego piętra jest uwięziona w swym mieszkaniu? Ponieważ, gdy uległa wypadkowi, nie miała choćby przyzwoitego dostępu do rehabilitacji, a gdy się postarzała, nie może korzystać z holistycznej opieki geriatry – z tego prostego powodu, że geriatria niemal w Polsce nie istnieje. A mówimy o kraju, którego społeczeństwo starzeje się najszybciej w Europie. Ministerstwo Zdrowia przyznaje, że „w Polsce żyje prawie 9 mln osób powyżej 60. roku życia. W 2030 roku będzie ich 10,7 mln i będą stanowić blisko 30 proc. ludności”. I co? I nic. Gigantycznym problemem jest także (nie)dostępność większości obiektów publicznych, w tym placówek medycznych (!), dla osób z niepełnosprawnościami – dopiero niedawno uruchomiono program „Dostępność plus”, który ma to zmienić. A to powinno być rozwiązane już dawno. W starych blokach zamieszkanych przez coraz starszych ludzi, powinny być masowo montowane windy. Bez nich populacja unieruchomionych w mieszkaniach Zoś pójdzie w miliony.

Na zwiększenie dostępności przychodni i szpitali budżet wyda w tym roku 73 mln zł. A na naste emerytury – kilkanaście miliardów. Jest oczywiste, że proste socjalne transfery nie rozwiązują żadnych realnych problemów ludzi. To tylko łatanina mająca zamaskować skutki fatalnej polityki, wielu lat zaniechań kolejnych rządów.

Ale jest wyborczo skuteczna, bo wychowuje klienta systemu rozdawnictwa, który potrafi się odwdzięczyć „dobrodziejom” przy urnie. Poparcie dla magików „nastek” przekracza wśród seniorów 60 proc., a na wsi nawet 70 proc.

Równie duże poparcie rządzący zdobyli wśród mniej wykształconych pracowników mikrofirm, zwłaszcza ze wsi i miasteczek. W tej populacji powszechne jest przekonanie, że to polityka gospodarcza PiS, polegająca na „dzieleniu się owocami”, poprawiła ich dochody i – w ogóle – jakość życia (z badań CBOS wynika, że ta grupa wyborców mierzy sukces gospodarczy miarą swego osobistego statusu materialnego). Aparat poznawczy nie pozwala tu na refleksję, że PiS przejęło gospodarkę na silnej fali wznoszącej - w określonych realiach demograficznych: od połowy minionej dekady radykalnie, rok w rok, kurczą się zasoby rąk i mózgów do pracy (600-700 tys. ludzi przechodzi na emerytury, a jedynie 350-400 tysięcy rozpoczyna zawodową karierę). To – zgodnie z zasadą popytu i podaży - stworzyło AUTOMATYCZNY mechanizm podnoszenia płac. I podnosili je (z wszelkimi konsekwencjami dla siebie i dochodów państwa) przedsiębiorcy – jak Elżbieta – a nie rządzący.

Co najistotniejsze: Elżbieta i jej pracownicy siedzą de facto na jednej gałęzi. Upiłowanie jej doprowadzi do upadku wszystkich bez wyjątku. Tymczasem Elżbieta czuje się w ostatnich latach, a zwłaszcza w ostatnim czasie, traktowana przez władzę jak wyborca wrogiej partii, który i tak na PiS nie zagłosuje – więc można go wydoić i sponiewierać.

O tym też już krąży wśród przedsiębiorców dowcip (?). Premier Morawiecki pociesza Polaka: - Gdybym nie był premierem to byłbym przedsiębiorcą. Polak na to: - Gdyby pan nie był premierem, też byłbym dalej przedsiębiorcą.

I wreszcie trzeci spór: o węgiel. Również totalnie absurdalny, pozbawiony jakichkolwiek podstaw – poza jedną: nadaje się idealnie do dzielenia wyborców i manipulowania nimi.

Polskie kopalnie, z przyczyn geologicznych i ekonomicznych, od dwóch dekad nie są w stanie wydobyć odpowiedniej ilości węgla nadającego się do spalania w gospodarstwach domowych i lokalnych ciepłowniach. Problem ten z każdym rokiem się nasilał, w efekcie czego musieliśmy się ratować importem: w latach 2001-2021 wzrósł on o… 756 procent: z 1,5 mln do 12,9 mln ton. Politycy PiS krytykowali rząd PO-PSL za zakupy urobku zagranicą, a po przekroczeniu 10 mln ton bili na alarm. Tymczasem kiedy sami zaczęli rządzić, import potrafił przekraczać 16 mln ton rocznie. Niemal dwie trzecie z tego pochodziło z Rosji. W 2020, mimo pandemii, było to aż 9,4 mln ton, a w 2021 - niemal tyle samo, tyle że już o 40 proc. drożej, bo światowe ceny surowców oszalały.

Wieś i część miast na wschodzie naszego kraju, w bastionach PiS, uzależniła się od rosyjskiego węgla w niemal w stu procentach. Konsekwencje tego ponieśliśmy wiosną roku 2022, kiedy – decyzją premiera – Polska jako pierwsza i długo jedyna w Europie zrezygnowała z importu opału z Rosji (kontynuując jednakowoż import ropy). Gospodarstwa domowe i firmy nie mogły się z dnia na dzień przestawić na alternatywne źródło, więc trzeba było kupić węgiel w innych krajach – w apogeum cenowego szaleństwa. Słono zapłacił za to polski podatnik – i użytkownik: cena „rządowego” węgla dystrybuowanego przez gminy wynosi 2 tys. zł, czyli niemal trzy razy więcej niż rosyjskiego przed wybuchem kryzysu. Dochodzą do tego koszty zdrowotne, bo z powodu fatalnej jakości opału oddychamy w tym roku niespotykaną od lat mieszaniną trucizn (a już wcześniej notowaliśmy 40 tys. nadmiarowych zgonów od smogu rocznie).

Czy tej katastrofie dało się jakoś przeciwdziałać? Oczywiście! Wymagałoby to jednak polityki zaspokajającej realne potrzeby mieszkańców miast – a zwłaszcza wsi. Wystarczyło w poprzednich latach zintensyfikować działania w ramach programu Czyste Powietrze, przeznaczając zaplanowane na ten cel 100 mld zł na ocieplenie domów i wymianę źródeł ciepła m.in. na pompy ciepła z fotowoltaiką. Tymczasem do końca 2021 r. nakłady sięgnęły ledwie… 4 procent planu.

Tu „mała” uwaga: aby podłączenie nowych prosumentów oraz pomp ciepła było możliwe, trzeba zmodernizować sieci energetyczne, bo mamy je potwornie przestarzałe, przez co już istniejące instalacje fotowoltaiczne wyłączają się w dni najbardziej słoneczne, gdy mogłyby produkować najwięcej energii (dzięki temu moglibyśmy zaoszczędzić miliony ton drogiego węgla, a zarazem chronić nasze płuca). Nie zrobiliśmy w tym zakresie prawie nic. Z braku środków? Ależ skąd!

Każdy odbiorca energii dostał w zeszłym roku od rządu ulotkę „informującą”, że drożyzna jest efektem „polityki klimatycznej Unii Europejskiej”. Cała Polska patrzyła na bilbordy głoszące, że 60 procent ceny energii to koszty emisji narzucone przez unijny system ETS. Nikt nie wyjaśnił, że ETS podnosi ostateczne rachunki odbiorców o maksymalnie 20 procent, ani tym bardziej, że całe pieniądze z tych opłat trafiają do budżetu państwa polskiego. W ostatnich latach było to grubo ponad 100 mld zł. W sam raz na gruntowną modernizację sieci energetycznych.

Ta modernizacja wraz z intensyfikacją Czystego Powietrza – czyli masowego ocieplania domów i wymiany źródeł ciepła na efektywne – rozwiązałaby problem zdecydowanej większości gospodarstw, które w tym roku zmuszone były polować na drogi węgiel. Nie byłoby chaotycznych i kosztownych zakupów „niepalnego opału” w egzotycznych krajach, kalejdoskopu pomysłów na rekompensaty, ani szopek z dystrybucją węgla przez samorządy.

Byłoby tak, gdybyśmy żyli w kraju, w którym programy partyjne i realizowane przez rządzących polityki służyły zaspokajaniu realnych potrzeb obywateli, a nie tych wymyślonych przez polityków – w celu zdobycia i utrzymania władzy.

ikona lupy />
Zbigniew Bartuś / Forsal.pl