W Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Bzowie Włodzimierz Stelmaszyk zaczął pracować jeszcze za PRL. Przez 35 lat był zootechnikiem. Spółdzielnia miała wtedy i ziemię, i zwierzęta – kilkaset hektarów i 2 tys. sztuk trzody chlewnej. Ale nawet wtedy halę, która pełniła funkcję magazynu zbożowego, prezes wynajął firmie produkującej meble na statki. Bo w spółdzielni każdy dodatkowy grosz się liczył. Zawsze.

Dziś hodowli już nie ma, ziemię spółdzielnia dzierżawi, każdy grosz liczy się jeszcze bardziej, a magazyn nie przynosi żadnego zysku, bo firma od mebli przeniosła produkcję do pobliskiego Czarnkowa. Co prawda Stelmaszyk, który zdążył w tym czasie zostać prezesem, znalazł nowego najemcę, ale takiego, że do dziś nie może sobie tego wybaczyć. – Podszedł mnie, wziął mnie na ojca – mówi.

Nie trzeba być człowiekiem podejrzliwym, żeby zacząć się zastanawiać, dlaczego ktoś przyjeżdża z drugiego końca Polski, by wynająć magazyn w maleńkim Bzowie – i kilkaset kilometrów od siedziby własnej firmy segregować odpady. Bo to właśnie miała robić firma, której właścicielem był lekarz ze ściany wschodniej: przywozić zmielone okna, wrzucać je na taśmę i oddzielać gumę od plastiku. – Człowiek, który się u mnie zjawił, był jego przedstawicielem. Wytłumaczył, że chcą to robić u nas, bo on ma to nadzorować. Sam musi zaopiekować się ojcem. Przyjechał z nim do mnie. Ojciec miał na oko 80 lat i mieszkał w Lubaszu, kilka kilometrów od Bzowa. Swój. I to mnie przekonało. Kiedy więc firma dostała zezwolenie od starosty, podpisaliśmy umowę.

Wkrótce zaczął się czas żniw, prezes od świtu do nocy nie schodził z pola, do magazynu nie zaglądał. Kiedy wreszcie zajrzał, nie było w nim zmielonych okien. Trzy czwarte pomieszczenia zajmowały bele sprasowanych odpadów. Jak się potem okazało – 600 t śmieci, nie do końca wiadomo jakich. W dodatku do kasy spółdzielni przestały wpływać pieniądze za wynajem. Pokłócili się. – Przekonywał mnie, że wkrótce wywiezie wszystko do Sarbii, gdzie jego kolega będzie to przerabiał. Poprosiłem go, żeby nas z nim umówił, chciałem się upewnić, że nie kręci. Pojechaliśmy na spotkanie, ale nikt się nie zjawił. Zerwałem umowę, zamknąłem halę, poinformowałem o wszystkim starostwo, złożyłem zawiadomienie do policji. Zrobiłem, co mogłem.

Reklama

I został ze śmieciami jak Himilsbach z angielskim. Od sześciu lat nie może się ich pozbyć. Nie on jeden.

Według rządowych szacunków przedmiot rozgrywki rozpoczętej złożoną w ubiegłym tygodniu skargą do Komisji Europejskiej waży 35 tys. t. Według ustaleń Generalnej Inspekcji Ochrony Środowiska na wymienionych w niej siedmiu składowiskach zalegają odpady nielegalnie sprowadzone z Niemiec. – Bezsprzecznie wskazują na to zebrane dowody, informacje, dane i dokumenty – słyszymy w Ministerstwie Klimatu i Środowiska. Jak informuje GIOŚ, są to m.in. śmieci komunalne, odpady budowlane i żużle pocynkowe. Rząd uważa, że Berlin powinien wziąć za nie odpowiedzialność, czyli odebrać je i wywieźć za Odrę. W tym śmieci w Bzowie.

CAŁY TEKST W MAGAZYNIE DGP I NA E-DGP