Media donoszą za GUS o wzroście populacji bezrobotnych i malejącej liczbie ofert pracy. Tymczasem wedle ostatnich badań, braki kadrowe sygnalizuje – w zależności od branży - od 59 do nawet 82 proc. firm, zarówno dużych, jak i z sektora MŚP. W samym budownictwie jest – wedle danych resortu pracy - aż 20 zawodów z potężnym deficytem kadrowym. Brakuje 100 tys. pracowników. Podobne potrzeby zgłaszają edukacja i opieka zdrowotna. Nie inaczej jest w innych sektorach. To efekt kryzysu demograficznego w realiach rosnącej gospodarki.
W ciągu ostatniego roku z powodu ogromnej przewagi zgonów nad urodzeniami ludność Polski zmniejszyła się o ponad 160 tys. osób. Na rynku pracy notujemy podobne ubytki, bo na emerytury przechodzą pokolenia, w których urodziło się ponad 600 tys. dzieci, a w dorosłość wkraczają młodzi z roczników, w których przyszło na świat ok. 400 tys. dzieci.
Kiedy odejmiemy 387 tys. (dzieci urodzonych w roku 2007) od 547,4 tys. (ludzi z rocznika 1965), wyjdzie nam dokładnie 160,4 tys. Jasne, że ta różnica nie przekłada się na rynek pracy całkiem wprost – część osób z rocznika 1965 już nie żyje, wiele nigdy nie pracowało zawodowo (dotyczy to zwłaszcza kobiet), część przeszło na emerytury wcześniej, część pracuje i zamierza pracować dłużej, natomiast większość młodych z rocznika 2007 nadal się uczy. Ale te liczby pokazują wyraźnie słabnący potencjał polskiego rynku pracy. Tego rodzimego, bo od 10 lat zasypujemy demograficzną wyrwę cudzoziemcami i wedle oficjalnych danych GUS mamy już w Polsce 1,25 mln legalnie zatrudnionych imigrantów.
Najciekawsze jest jednak to, co czeka nas dalej. Przy obecnych – najniższych w dziejach Polski - wskaźnikach dzietności w roku 2025 urodzi się nad Wisłą ok. 230 tys. dzieci, a w 2026 r. – ok. 210 tys. Te rekordowo mało liczne roczniki będą musiały zastąpić na rynku pracy rekordowe wyże demograficzne z początku lat 80. XX wieku: w 1982 r. urodziło się ponad 705 tys. dzieci, a w 1983 r. (w nędzy PRL, w stanie wojennym) 723,6 tys. Policzcie sobie UBYTEK KADR: to już nie będzie „niewinne” 160 tys. pracowników, jak teraz, tylko PONAD PÓŁ MILIONA. W JEDEN ROK!
Bezrobocie rośnie, a ludzi do pracy nie ma
Medialne doniesienia o wzroście populacji bezrobotnych i malejącej liczbie ofert pracy mają potężny wpływ na nastroje wśród pracowników: wydatnie zwiększył się odsetek osób pesymistycznie oceniających perspektywę swej kariery. Cześć takich ludzi odruchowo niechętnie patrzy na coraz większą grupę pracujących nad Wisłą migrantów – jako „zabierających miejsca pracy”. Tymczasem jest to – co najmniej – grube nieporozumienie wynikające z zasadniczej wadliwości oficjalnych danych o bezrobociu i ofercie pracodawców. Wystarczy spytać tych ostatnich, a odpowiedzą, że mają gigantyczne i narastające problemy ze znalezieniem pracowników.
Wedle kilku ostatnich badań, braki kadrowe sygnalizuje – w zależności od branży - od 59 do nawet 82 proc. firm, zarówno tych dużych, jak i z sektora MŚP. Aby to zrozumieć, trzeba sięgnąć do innych, bardziej szczegółowych i jakościowych, badań GUS. W rejestrów urzędów pracy wynika, że mamy wspomniane 856 tys. bezrobotnych, czyli najwięcej od stycznia 2023 r., a stopa bezrobocia dobiła do 5,5 proc. Tymczasem europejskie Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL) wskazują, że niepracujących osób chcących podjąć pracę (czyli rzeczywistych bezrobotnych) jest realnie dwa razy mniej, czyli nieco ponad 400 tys. , a stopa bezrobocia w skali kraju wynosi 2,8 proc. W powiatach, w których stopa bezrobocia rejestrowego jest dwucyfrowa, wskaźnik wedle BAEL oscyluje wokół 5. Jak to możliwe? Mówiąc najprościej: większość zarejestrowanych „bezrobotnych” figuruje w urzędowych rejestrach wyłącznie po to, by mieć ubezpieczenie zdrowotne - a nie otrzymać jakąś pracę.
GUS podaje również, że liczba ofert pracy zmalała poniżej 40 tys. i nadal maleje. Sęk w tym, że chodzi o oferty kierowane do pośredniaków, a tymczasem przytłaczająca większość pracodawców tego nie robi, lecz szuka pracowników w zupełnie inny sposób, m.in. za pośrednictwem popularnych portali rekrutacyjnych. W samym tylko Pracuj.pl jest obecnie ponad 87 tys. zweryfikowanych ofert, z czego blisko 19 tys. dotyczy pracy fizycznej, ponad 6 tys. – IT, 22 tys. – sprzedaży, a ponad 14 tys. – stanowisk inżynierskich.
Jak zauważa Andrzej Kubisiak, wicedyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE), jeśli przyjrzymy się bliżej danym BAEL, szybko dojdziemy do wniosku, że alarmistyczne medialne wieści o poważnych problemach na polskim rynku pracy są mocno przesadzone. Okazuje się bowiem, że w drugim kwartale 2025 r. było średnio 17,2 mln pracujących, czyli aż o 138 tys. więcej niż kwartał wcześniej. Polska osiągnęła przy tym rekordowy w dziejach III RP wskaźnik zatrudnienia – blisko 79 proc. przy realnej stopie bezrobocia na poziomie 2,8 proc.
Wiceszef PIE zwraca przy tym uwagę, że większości obserwatorów wyraźnie umknęły ogromne zmiany strukturalne zachodzące od lat w polskiej gospodarce: w ciągu zaledwie dwóch lat z naszego rolnictwa odpłynęło ponad… 300 tys. osób, a w tym samym czasie w przemyśle przybyło 116 tys., zaś w usługach - 86 tys. De facto mamy już w Polsce więcej specjalistów IT niż rolników.
- To oznacza, że rynek pracy nie tyle „hamuje”, co przebudowuje się – w kierunku sektorów bardziej produktywnych. Faktem jest, że dynamika zatrudnienia przystopowała, ale trudno tu mówić o kryzysie. Dane wskazują raczej na stabilizację po okresie bardzo silnego popytu na nowych pracowników – komentuje Andrzej Kubisiak. I radzi ostrożnie podchodzić do dramatycznych nagłówków: rynek pracy w Polsce pozostaje jednym z najmocniejszych w UE, a kluczowym wyzwaniem na przyszłość pozostajedemografia i dostępność rąk do pracy.
To prawda, że w związku z dynamicznym w ostatnich latach i miesiącach wzrostem płac realnych niektórzy pracodawcy przyhamowali z rekrutacjami nowych kadr i optymalizują stan kadr. Ale równie prawdziwe jest stwierdzenie, że zatrudnienie nie rośnie przede wszystkim dlatego, że prawie nie ma już kogo zatrudniać. A w nadchodzących latach będzie – z punktu widzenia pracodawców - tylko trudniej.
Rynek pracy: polowanie na budowlańca (w niezabójczej cenie)
Wczoraj, w Dniu Pracownika Budownictwa, o chronicznym niedoborze fachowców mówili menedżerowie z tego sektora, podkreślając, że deficyt fachowców stał się dziś jednym z największych wyzwań polskiej gospodarki. Branża alarmuje, że bez intensywnej promocji kształcenia zawodowego wśród młodych i systemowego wsparcia edukacji luka kadrowa w sektorze będzie się pogłębiać.
Z powstającego pod auspicjami Ministerstwa Rodziny Pracy i Polityki Społecznej Barometru Zawodów 2025 wynika, że od ponad roku nie mamy w Polsce tzw. profesji nadwyżkowych, czyli takich, w których pracowników jest za dużo, za to dynamicznie rośnie odsetek zawodów deficytowych, czyli takich, w których odnotowano dotkliwe braki kadrowe. Na tej liście jest aż 20 zawodów budowlanych, w tym tak kluczowe profesje, jak murarze i tynkarze, monterzy instalacji budowlanych, dekarze i operatorzy sprzętu.
Eksperci zwracają uwagę, że problem cały czas się nasila, ponieważ doświadczeni pracownicy odchodzą na emerytury w realiach wzrostu gospodarczego, gdy zapotrzebowanie na wykwalifikowanych specjalistów stale rośnie. Tymczasem młodych kandydatów do pracy jest zdecydowanie za mało. Dane MRPiPS są wręcz przytłaczające: w każdej z deficytowych profesji liczba ofert pracy czterokrotnie, a nawet pięciokrotnie przewyższa liczbę bezrobotnych mogących (z racji wykształcenia) podjąć pracę w danym zawodzie.
Wprawdzie od kilku lat sukcesywnie rośnie populacja młodych wybierających szkoły branżowe (w roku szkolnym 2019/2020 było ich 180 tys., a obecnie 217 tys.; pewien odsetek to przyszli budowlani), ale cały czas nie rekompensuje to nawet w połowie ubytków wynikających z przechodzenia fachowców na emerytury oraz z fali emigracji w poprzednich dekadach. Wedle analiz PIE, z powodów demograficznych (przechodzenia na emerytury wyżów i wchodzenia na rynek pracy dwa razy mniej licznych niżów) deficyt pracowników będzie się pogłębiać we wszystkich branżach.
Do 2035 r. do budownictwa napłynie ponad 100 tys. nowych pracowników, ale w tym samym czasie na emerytury odejdzie ponad 225 tys. Czyli szacowany dziś na ponad 100 tys. fachowców deficyt kadrowy przekroczy 300 tys. I to pod warunkiem, że wszyscy pracujący w Polsce cudzoziemcy – stanowiący w tej branży, zależnie od miejsca, od 15 do nawet 50 proc. kadr - nie tylko pozostaną nad Wisłą, ale będą wciąż napływać w dotychczasowym tempie. Czyli w owym 2035 r. w ZUS zarejestrowanych będzie nie 1,25 mln, lecz minimum 2,5 mln obcokrajowców.
Sytuacja demograficzna Polski a rynek pracy
Z ostatnich danych demograficznych GUS wynika, że w końcu czerwca 2025 r. ludność Polski liczyła ok. 37,4 mln osób. To aż 162 tys. ludzi mniej niż w analogicznym okresie 2024 roku i o 88 tys. mniej niż w końcu 2024. Bliższa analiza danych wskazuje na nasilający się trend: w kolejnych latach będzie nas ubywać jeszcze więcej i szybciej, bo rodzi się coraz mniej dzieci (w pierwszym półroczu 2025 r. zaledwie 115,5 tys., czyli o ponad 10 tys. mniej niż rok wcześniej), a jednocześnie rośnie liczba zgonów (w rok o prawie 6 tys. do ok. 209 tys. w pierwszym półroczu). Tylko od stycznia do czerwca straciliśmy zatem 93,5 tys. ludzi wobec 77,7 tys. w tym samym okresie 2024 r.
Wchodzenie w wiek emerytalny powojennych wyżów demograficznych przekłada się wprost na sytuację na rynku pracy. W 2025 r. na emerytury przechodzą kobiety z rocznika 1965, w którym urodziło się 270 tys. dziewczynek, oraz mężczyźni z rocznika 1960, w którym przyszło na świat 340 tys. chłopców. To łącznie 610 tys. osób, z których ok. 350 tys. nadal pracowało w tym roku lub jeszcze pracuje. W pierwszym półroczu 2025 r. na emerytury przeszło 164 tys. Na koniec roku może to być ok. 330 tys. Tymczasem w dorosłość wkracza w tym roku populacja z rocznika 2007, kiedy urodziło się 387 tys. dziewczynek i chłopców. Zdecydowana większość młodych ludzi w tym wieku nadal się kształci, na rynek pracy trafiają nieliczni.
A porównujemy tu dość umiarkowanie liczne roczniki lat 60. XX wieku z nie najgorszymi rocznikami urodzonymi w XXI wieku. Taki względny komfort zachowamy do 2035 r., potem zaczną się schody i to coraz stromsze. Sami spójrzcie. O ile system (i wiek) emerytalny nie ulegnie zmianie:
- w 2036 r. na emerytury będą przechodzić osoby z rocznika 1976, w którym urodziło się prawie 673 tys., dzieci, a w dorosłość wkroczy rocznik 2018, kiedy urodziło się 388 tys. dzieci. Dalej będzie tak:
- 2037: 665,3 tys. (rocznik 1977) vs. 374,8 tys. (rocznik 2019) = minus 290,5 tys.
- 2038: 669,3 tys. (rocznik 1978) vs. 354,7 tys. (rocznik 2020) = minus 314,6 tys.
- 2039: 691,3 tys. (rocznik 1979) vs. 331 tys. (rocznik 2021) = minus 360,3 tys.
- 2040: 695,8 tys. (rocznik 1980) vs. 305,1 tys. (rocznik 2022) = minus 390,7 tys.
- 2041: 695,8 tys. (rocznik 1981) vs. 272 tys. (rocznik 2023) = minus 423,8 tys.
- 2042: 681,7 tys. (rocznik 1981) vs. 251,9 tys. (rocznik 2024) = minus 439,8 tys.
- 2043: 705,4 tys. (rocznik 1982) vs. 230 tys. (rocznik 2025) = minus 475,4 tys.
- 2044: 723,6 tys. (rocznik 1983) vs. 210 tys. (rocznik 2026) = minus 513,6 tys.
Założyłem, że przy obecnej dynamice dzietności w całym roku 2025 urodzi się ok. 230 tys. dzieci, a w 2026 r. – ok. 210 tys. Te rekordowo mało liczne roczniki będą miały zastąpić na rynku pracy rekordowe wyże demograficzne z początku lat 80. XX wieku. W 1982 r. urodziło się ponad 705 tys. dzieci, a w 1983 r. (w nędzy PRL, w stanie wojennym) 723,6 tys. Policzcie sobie UBYTEK KADR: to już nie będzie „niewinne” 160 tys. pracowników, jak teraz, tylko PONAD PÓŁ MILIONA. W JEDEN ROK!
Eksperci PIE oszacowali, jak te i inne trendy demograficzne (także związane z dynamika migracji zewnętrznych) wpłyną na poszczególne sektory gospodarki. O budownictwie już napisałem, spójrzmy na inne sekcje PKD. Oto prognozowane napływy i odpływy pracowników w latach 2025 – 2035 (w tysiącach osób):
- Edukacja – napłynie 52,8, odejdzie 413,7
- Opieka zdrowotna - napłynie 103,3, odejdzie 360
- Rolnictwo – napłynie 78,7, odejdzie 405,8
- Przemysł - napłynie 404,5, odejdzie 804,5
- Handel - napłynie 307,5, odejdzie 423,7
- Transport - napłynie 99,1, odejdzie 267,4
- Zakwaterowanie i gastronomia - napłynie 103,6, odejdzie 71,7
- Administracja publiczna - napłynie 83,5, odejdzie 265,8
Łącznie deficyt kadr w Polsce ma się powiększyć o ponad 2 miliony pracowników, w większości dotyczy to profesji trudno zastępowalnych przez roboty i automaty oraz AI. Chyba że w miejsce owych 360 tys. brakujących nauczycieli faktycznie „zatrudnimy” (?) boty lub awatary napędzane algorytmami sztucznej inteligencji. Podobną rewolucją musielibyśmy przeprowadzić w administracji i logistyce. W przemyśle potencjał automatyzacji jest ogromny, obiecujące są postępy autonomicznego transportu, ale już w rolnictwie ten potencjał nie jest tak wielki, a w budownictwie (o czym świadczą doświadczenia bardziej zaawansowanych technologicznie krajów, Jak Korea Południowa i Japonia) niemal żaden.
Pod znakiem zapytania stoi awataryzacja opieki zdrowotnej, choć Polacy w dużej mierze już dziś leczą się w zasadzie sami, faszerując organizmy rekordowymi dawkami leków i paraleków oraz suplementów za poradą doktora Google lub – coraz częściej - ChataGPT. Bardzo trudno (z wielu względów) zautomatyzować hotelarstwo i turystykę, jeszcze trudniej – gastronomię. Maszyny mogą w znacznej mierze wesprzeć branżę sprzątającą oraz rozrastający się z przyczyn demograficznych sektor opiekuńczy, ale…
Polska gospodarka i społeczeństwo generalnie bardzo potrzebuje ludzi: robotników budowlanych, spawaczy, elektryków, monterów, operatorów obrabiarek skrawających, inżynierów, lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, psychologów i psychoterapeutów, kierowców samochodów ciężarowych i autobusów, specjalistów IT, biotechnologów, analityków big data... I całej masy innych. Skąd ich wziąć, skoro Polek i Polaków jest za mało i będzie jeszcze mniej?
Już dziś wielu przedsiębiorców w Polsce znalazło się w bardzo groźnej pułapce: jak wynika z ostatniego raportu Hays, brakuje im pracowników i określonych kompetencji, ale – z uwagi na szybki wzrost płac realnych w Polsce - nie stać ich na zatrudnienie odpowiednich osób, a nawet na właściwe dbanie o obecne kadry. Tak nie da się rozwijać.
To fundamentalny problem Polski, o znaczeniu nie tylko gospodarczym, ale po prostu cywilizacyjnym. Od polityków oczekiwałbym tylko POWAŻNYCH ODPOWIEDZI, a nie cynicznego, podłego i nieodpowiedzialnego straszenia cudzoziemcami – bez pokazania realnej alternatywy.
Suplement: świetna sytuacja ZUS. Podziękujmy cudzoziemcom
Na koniec czerwca 2025 r. do ubezpieczeń emerytalno-rentowych zgłoszonych było 16,3 mln osób, o prawie 24 tys. więcej niż rok wcześniej. Zbigniew Derdziuk, prezes ZUS, wskazuje na rosnący udział obcokrajowców wśród ubezpieczonych – na koniec pierwszego półrocza stanowili oni 7,6 proc. wszystkich zarejestrowanych w ZUS, a ich populacja zwiększyła się w rok o 6,9 proc. Najliczniejszą grupą cudzoziemców, podobnie jak w poprzednich latach, byli obywatele Ukrainy (818 tys., 65,9 proc. wszystkich obcokrajowców), a kolejną obywatele Białorusi (136,4 tys., 11 proc.).
- Stabilna sytuacja na rynku pracy oraz wysoki poziom wpływów ze składek pozwalają nam nie tylko na bieżącą realizację świadczeń, ale także na zmniejszenie zależności od dotacji budżetowych – komentuje Zbigniew Derdziuk. Dobra kondycja finansowa FUS pozwoliła na ograniczenie dotacji z budżetu państwa do 22,9 mld zł, czyli o 0,7 mld zł mniej niż w pierwszym półroczu poprzedniego roku.
Miesięcznie ZUS wypłacał 8 mln świadczeń emerytalno-rentowych, w tym 6,4 mln emerytur, 1,2 mln rent rodzinnych i 480,7 tys. rent z tytułu niezdolności do pracy. Liczba i kwota świadczeń ustawicznie rośnie.
Gdyby nie cudzoziemcy, płacący już prawie 8 proc. składek, a pobierający mniej niż 1 promil świadczeń, polscy podatnicy musieliby dopłacać do FUS ponad dwa razy więcej niż obecnie. Oznaczałoby to albo wyższe podatki, albo podniesienie składek. Trzecim wyjściem byłoby powiększenie – i tak już rekordowego w dziejach – deficytu państwa i dalsze zadłużanie młodych pokoleń Polek i Polaków.