ObserwatorFinansowy.pl: Ilu jest w Polsce imigrantów?

Dr hab. Paweł Kaczmarczyk: Nie wiemy. I nikt rozsądny nie będzie nawet próbował podawać precyzyjnych danych. Takie szacunki są o wiele prostsze w krajach, gdzie dominują imigracje osiedleńcze, dodatkowo takie, które odbywają się na podstawie dokumentów znacznie łatwiejszych w rejestracji i dla oceny statystycznej. W Polsce sytuacja jest inna – imigrantów, którzy mają pozwolenie na pobyt jest kilkaset tysięcy – i to wiemy z dużą pewnością (na 1 lipca 2019 roku było to około 400 tys. osób). Ale oprócz tego w kraju przebywa bardzo duża liczba pracowników sezonowych. Dlatego jeżeli pytamy, ilu ich jest, to trzeba jednocześnie zapytać konkretnie – kiedy, w którym momencie sezonu?

Przecież są w Polsce urzędy monitorujące i regulujące rynek pracy, ruch transgraniczny – czy nie są one w stanie dostarczyć dokładnych informacji?

W ostatnich pięciu latach skala imigracji zwiększyła się kilkukrotnie. Można postawić tezę, że w szczycie sezonu w Polsce jest 1,5-2 mln imigrantów. Za to zatrudnienie pracowników obsługujących kwestie imigracyjne w urzędach pracy zmieniło się w niewielkim stopniu (i jest to silnie zależne od kontekstu lokalnego). Dlatego nie powinniśmy oczekiwać, że ten proces będzie bardzo dokładnie monitorowany, bo po prostu nie ma na to wystarczających zasobów. Dodatkowo, nawet gdyby system był bliski ideału, to trzeba pamiętać, że jest to imigracja sezonowa, czasowa, często cyrkulacyjna. A taka mobilność wszędzie na świecie trudno poddaje się analizie.

Reklama

Jak działa w Polsce system kontroli nad migracją zarobkową?

Ogólna zasada w Unii Europejskiej jest taka, że aby cudzoziemiec mógł pracować, musi mieć pozwolenie na pracę. Od tej zasady są wyjątki, np. dotyczące studentów, czy pracowników wysoko wykwalifikowanych. W Polsce od 2006 r. funkcjonuje system, który umożliwia cudzoziemcom pracę bez zezwolenia – choć nie wszystkim, bo dotyczy on obywateli wybranych krajów byłego ZSRR. Podstawą do zatrudnienia jest oświadczenie, do którego uzyskania wymagane było jedynie zarejestrowanie przez pracodawcę dokumentu w urzędzie pracy określającego dane osobowe, sektor i warunki pracy. Na tej podstawie cudzoziemiec mógł uzyskać wizę.

To oświadczenie było jednak jedynie deklaracją woli, nie zobowiązywało ani pracodawcy, ani pracownika do zawarcia umowy. Pracodawcy rejestrowali więc więcej oświadczeń niż to potrzebne, bo nie wiadomo było, ilu z tych cudzoziemców rzeczywiście do nich dotrze. Szacowaliśmy, że wykorzystywano ok. 60-70 proc. takich oświadczeń.

Tak mało restrykcyjne regulacje nie są powszechne w innych krajach?

Ten system był ultraliberalny, nie było drugiego takiego w UE. Niestety, silą rzeczy, był bardzo trudny do monitorowania i kontroli. Trzeba też wziąć pod uwagę, że rejestracja oświadczenia i uzyskanie wizy nie oznaczało, że pracownik z zagranicy pracował legalnie. Bo o tym przesądza ważna i adekwatna do wykonywanej działalności umowa o pracę.

Biorąc to pod uwagę, na początku 2018 r. wprowadzono nowy system, z nowymi pozwoleniami na prace sezonowe w rolnictwie, wydłużając jednocześnie maksymalny okres zatrudnienia do 9 miesięcy. Pozostawiono oświadczenia, ale dodano wymóg rejestracji przybycia i wyjazdu cudzoziemca. Nie możemy na razie ocenić efektywności tego systemu, choć Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej już realizuje działania analityczne w tej mierze. Dodatkowo 2018 r. był okresem przejściowym, w którym zachowywały ważność oświadczenia wystawione wcześniej, co z punktu widzenia statystyki i oceny efektywności funkcjonowania systemu stwarza duże problemy.

Czy to ograniczyło napływ imigrantów? Liczba oświadczeń w 2018 r. spadła do 1,58 mln z 1,82 mln w 2017 r.

Mamy mniej oświadczeń, ale to nie oznacza, że skala imigracji spadła, tylko że udało się zmniejszyć lukę między liczbą zarejestrowanych oświadczeń, a rzeczywistą liczbą cudzoziemców. Z moich obliczeń wynika, że 2018 r., wbrew temu co raportowano w mediach, skala tego procesu się zwiększyła. Jak to wygląda w 2019 r.? Przekonamy się, gdy zostaną udostępnione pełne dane.

"Mamy mniej oświadczeń, ale to nie oznacza, że skala imigracji spadła."

Czemu zawdzięczamy tak duży napływ pracowników zagranicznych?

W Polsce mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową. Jeżeli się spojrzy wstecz o kilkadziesiąt lat, to bardzo mało było na świecie przykładów tak masowego napływu cudzoziemców. Napływ do Francji imigrantów z krajów Maghrebu na początku lat 70. nie był tak liczny, bo było to ok. miliona osób. Imigracja Turków do Niemiec pod względem liczby jest być może porównywalna, ale była bardziej rozłożona w czasie, a dodatkowo sam proces był typową silnie zinstytucjonalizowaną rekrutacją pracowników cudzoziemskich.

U nas to wydarzyło się w ciągu dwóch-trzech lat i wpływały na to czynniki i podażowe, i popytowe. Z jednej strony funkcjonował ultraliberalny system, który przez wiele lat zapewniał zatrudnienie ok. 200-300 tys. osób rocznie. Potem mieliśmy do czynienia z wybuchem wojny na Ukrainie w 2014 r., co doprowadziło do głębokiego kryzysu społeczno-politycznego w tym kraju. To dopiero wspólne oddziaływanie tych czynników złożyło się na taką skalę napływu pracowników do Polski. Gdyby rząd założył sobie, że ściągnie 1,5 mln Ukraińców do Polski, to w mojej ocenie cel taki byłoby niezwykle trudno zrealizować. Pytanie jednak, co teraz zrobimy z tym potencjałem?

Analizy ekonomiczne, także te opracowane przez NBP, pokazują pozytywny wpływ imigracji na sytuację gospodarczą i fiskalną Polski. Wygląda na to, że ten potencjał wykorzystujemy?

Wpływ fiskalny imigracji z Ukrainy jest absolutnie pozytywny. Przeciętnie nawet lepszy niż Polaków – bo nie ma w tej grupie dzieci i młodzieży, praktycznie nie ma emerytów. Jeszcze. Mamy koncentrację w grupie wiekowej cechującej się wysoką aktywnością zawodową. Dodatkowo, wbrew temu, co zwykło się uważać, skala zatrudnienia nielegalnego nie jest tak duża, bo może to być 20-30 proc. Większość imigrantów płaci podatki bezpośrednie, wszyscy płacą podatki pośrednie. Bardzo niewiele z tych osób korzysta z uprawnień socjalnych, choćby pobiera świadczenia na rzecz dzieci.

Ale tu nie chodzi tylko o to, żeby ci ludzie przyjechali, ale żeby byli aktywni na rynku pracy, żeby uczestniczyli w różnego typu instytucjach, żeby mieli rozbudowane relacje społeczne, żeby ich dzieci kształciły się w polskich szkołach. Bo jeśli tego nie zrobimy, to przegramy – tak jak przegrali rządzący wielu krajów zachodniej Europy. Krytykujemy Francuzów, krytykujemy Niemców, a robimy to samo, co oni kilka dekad wcześniej. Funkcjonuje takie przekonanie, że Ukraińcy się wspaniale integrują – ale to nie jest poparte faktami. Nie jest tak, że Ukraińcy mają naturalną skłonność i łatwość do mówienia w języku polskim – tak jak Polacy nie porozumiewają się bezproblemowo po ukraińsku. Oczywiście mogą łatwiej sobie radzić niż w innym kręgu kulturowym, ale to nie jest automatyczne.

A skąd wiemy, że imigranci nie traktują pracy w Polsce jedynie jako tymczasowego sposobu na zarobienie pieniędzy?

Odsetek osób, które sprowadzają rodziny rośnie. 10 lat temu były to sporadyczne przypadki, ale ostatnio, zwłaszcza po wybuchu konfliktu, jest to coraz częstsze zjawisko. Początkowo motywacja wynikała np. z chęci uniknięcia służby wojskowej, dlatego np. kobiety sprowadzały swoich dorosłych synów. Obecnie dochodzą do tego także pracownicy wykwalifikowani, którzy ściągają swoje rodziny, bo nie widzą perspektyw na Ukrainie. To jeden z ciekawszych trendów, które wynikają z badań realizowanych przez OBM UW dla Narodowego Banku Polskiego. Jest on związany także z tym, że wydłuża się przeciętny czas przebywania w Polsce (co sygnalizuje powolne przechodzenie od migracji typowo sezonowych do bardziej osiedleńczych) oraz zwiększa liczba osób dysponujących dokumentami pobytowymi (a nie jedynie tymi związanymi z procedurą uproszczoną).

Badamy także finansowe aspekty imigracji. Nie tylko kwestie transferów pieniędzy do kraju pochodzenia, ale także strukturę wydatków w Polsce i na Ukrainie. Okazuje się, że udział wynagrodzeń, które są wydawane przez imigrantów w Polsce rośnie. Kilka lat temu ok. 80-90 proc. zarobków wysyłano do domu, obecnie ten udział jest znacznie niższy. Trudno jednak traktować to jako uniwersalną zależność – ze zrealizowanych niedawno badań wynikało np., że o ile imigranci z Ukrainy przebywający w Bydgoszczy w olbrzymiej większości (80 proc.) deklarowali chęć wykorzystania swoich oszczędności w kraju pochodzenia, to w przypadku Wrocławia przeważała grupa planująca wydać je w Polsce (60 proc.).

Imigranci, głównie z Ukrainy, napędzają nam gospodarkę. A czy będą w stanie pomóc w rozwiązaniu problemów demograficznych Polski?

Migranci zawsze mają inną strukturę wiekową niż populacja rodzima. Po pierwsze, jeśli mówimy o migracji zarobkowej, to dotyczy ona osób w wieku produkcyjnym, czyli odpada nam cały dół piramidy wieku. Po drugie ci, którzy przyjeżdżają, rzadko mają ponad 50 lat. Ale migracja z Ukrainy również pod tym względem jest wyjątkowa, bo część osób, które przyjeżdżają to kobiety 50+. Imigracja w krótkim okresie oznacza odmłodzenie populacji. Co się stanie, gdy ci ludzie zaczną się osiedlać? Po pewnym czasie ten efekt będzie zanikać. Imigranci rzecz jasna mogą i będą mieć dzieci, ale niekoniecznie współczynniki dzietności muszą być różne od polskich.

Z analiz migracyjno-demograficznych wynika, że do utrzymania współczynnika pracujących do nieaktywnych potrzebujemy stałego dopływu imigrantów. A dodatkowym czynnikiem może być emigracja powrotna, która w dłuższej perspektywie może stanowić obciążenie dla systemu emerytalnego. Jeśli Polacy będą wracać, to raczej w końcowej części swojego życia, co może dodatkowo przyspieszyć proces starzenia się demograficznego Polski.

Ilu imigrantów możemy jeszcze przyjąć?

Kilka lat temu sporządziliśmy prognozy, szukając odpowiedzi na pytanie, kiedy Polska stanie się krajem imigracji netto – bo obecnie, nawet mimo dużej skali napływu z Ukrainy, zasób Polaków na emigracji jest większy. Wówczas, w 2015 r. wyniki były dla nas zaskakujące – z naszych analiz wynikało, że już między 2020 a 2025 r. Polska powinna stać się krajem imigracji netto. Jednak już rok później nie było to już tak szokujące a skala napływu (w skali roku) zbliżyła się – przynajmniej w krótkim okresie – do wyników analiz Pawła Strzeleckiego, eksperta NBP, który szacował zapotrzebowanie na pracę na polskim rynku pracy wynikające ze zmian demograficznych.

Jak daleko w przyszłość sięga ta prognoza?

W perspektywie 2060 r. odsetek imigrantów w populacji Polski może wynieść 15-20 proc. Z tej prognozy wynika wyraźnie, że w związku z czynnikami demograficznymi i ekonomicznymi będzie zmniejszać się skłonność Polaków do wyjazdów, migracja powrotna będzie występowała, ale nie będzie miała masowej skali, natomiast będzie rosła skala imigracji. Gdybyśmy taką prognozę robili obecnie, to – biorąc pod uwagę założenia, które wówczas przyjęliśmy – wynik byłby istotnie wyższy. Z jednym istotnym zastrzeżeniem. Nasza prognoza, podobnie jak większość tego typu ćwiczeń analitycznych, pomija kwestię podaży imigrantów, tj. zakłada, że w przypadku zaistnienia korzystnych okoliczności nastąpi przepływ migracyjny. A problemem może być ewentualny brak osób zainteresowanych przyjazdem do danego kraju.

Część analityków i badaczy wskazuje na to właśnie ryzyko – że potencjał do zwiększania imigracji z Ukrainy się wyczerpuje, natomiast inne kierunki nie są tak dobrze rozpoznane.

To prawda, że potencjał na Ukrainie się wyczerpuje. Kwestie tych rozważań demograficznych to jednak wciąż nie jest coś, co się dzieje tu i teraz. Polska dopiero wchodzi w problem deficytu demograficznego, a na Ukrainie to się stanie pewnie za kilka lat. W perspektywie lat 2020-30 należy oczekiwać wyraźnego spadku odsetka osób w wieku produkcyjnym. To nie jest więc problem w tej chwili, ale za 5-10 lat tego potencjału rzeczywiście już nie będzie. Zostawiam na boku analizę, co ten odpływ z Ukrainy oznacza dla sytuacji w kraju pochodzenia. Wiemy, że są na Ukrainie takie miejscowości, gdzie trzeba było zawiesić niektóre usługi publiczne, takie jak np. komunikację miejską, bo po prostu nie było ludzi do pracy. Nie jest to zresztą przypadek odosobniony, bo ze zbliżonymi procesami mieliśmy do czynienia choćby w polskich regionach o nasilonej skali emigracji, np. na Opolszczyźnie.

Co w takim razie Polska powinna zrobić, żeby utrzymać taką skalę napływu pracowników?

Nie wiem, czy rzeczywiście potrzebujemy takiej imigracji. Wciąż za mało mówimy o stronie podażowej i transformacji na rynku pracy, za mało mówimy o automatyzacji i wpływie zmian technologicznych na kwestie zatrudnieniowe. Nie twierdzę, że popyt na pracę cudzoziemców się drastycznie zmniejszy, bo sektory, w których już obecnie są zatrudniani – niewykwalifikowane usługi, rolnictwo – to akurat te segmenty gospodarki, gdzie automatyzacja jest najtrudniejsza. Ten popyt na pewno będzie. Ale w mojej ocenie, są wciąż zasoby, które możemy uruchomić na polskim rynku pracy.

To kilka grup: osoby młode, które bardzo późno wchodzą w Polsce na rynek pracy, osoby najstarsze, które wcześnie się z niego wycofują, osoby o złym stanie zdrowia, które rezygnują z pracy i wchodzą do systemu rentowego, osoby z niepełnosprawnościami, które są w zasadzie wyłączone z uczestnictwa w rynku pracy, to wreszcie osoby zajmujące się dziećmi i osobami starszymi, których będzie coraz więcej. W przypadku Polski łącznie grupy te stanowić mogą około 2 mln potencjalnych uczestników rynku pracy, a to przecież wciąż większa liczba niż szacowany zasób imigrantów.

Problem jest taki, że podejmowane działania zmierzają w odwrotnym kierunku. Wycofano reformę sześciolatków, która zmierzała do tego, by wyrównywać różnice między dziećmi wywodzącymi się z różnych środowisk, ale też do tego, by ludzie wcześniej wchodzili na rynek pracy, obniżono wiek emerytalny, oferowane są świadczenia socjalne zamiast rozbudowy infrastruktury opiekuńczej, zaś w systemie opieki długoterminowej nie dzieje się absolutnie nic, a to nas uderzy niedługo z wielką siłą. Imigranci z Ukrainy nie pracują – wbrew temu, co się może wydawać – w sektorze opiekuńczym w jakimś znaczącym wymiarze. Zajmują się sprzątaniem, czasami zajmują się dziećmi, ale raczej rzadko opiekują się osobami starszymi.

A jako naukowiec, jakie Pan jeszcze widzi obszary badawcze, w które należałoby zainwestować?

Ważne jest to, jak zmienia się sytuacja imigrantów w czasie, jak ewoluuje ich strategia zachowania. Jest rosnąca grupa cudzoziemców, która decyduje się na przedłużenie pobytu w Polsce, osiedlenie się, a nawet ściąganie rodzin – to coś, czego wcześniej nie obserwowano. A to by wymagało odwołania się do metod panelowych, w oparciu o względnie stabilną grupę osób, które będzie można regularnie badać – ich zmiany statusu na rynku pracy, zamiarów i strategii. Mam nadzieję, że Narodowy Bank Polski – jedna z instytucji najbardziej aktywnych na polu badania emigracji i imigracji – będzie w tej mierze znakomitym partnerem dla środowiska badaczy migracji.


Od wielu lat postuluję także przeprowadzenie badania wśród polskiej diaspory. I to nie chodzi tylko o to, by poznać tę młodą emigrację z ostatnich kilkunastu lat, ale także tę starszą, silnie już zasiedziałą za granicą. Zbadać ich plany powrotowe, bo takie są, ale także rozpoznać możliwości współpracy biznesowej, naukowej, kulturalnej – każdej. Są kraje, jak np. Łotwa, które podjęły duży wysiłek, by zrealizować takie badanie w sposób poprawny metodologicznie i okazało się ono sukcesem. Biorąc pod uwagę historię polskiego migrowania powinno to być jedną z ambicji państwa polskiego.

Dr hab. Paweł Kaczmarczyk jest adiunktem na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego (Zakład Demografii), a od 2016 r. kieruje Ośrodkiem Badań nad Migracjami UW.

– Rozmawiał Maciej Jaszczuk