/>
Z Alvinem E. Rothem rozmawia Sebastian Stodolak
Zajmuje się pan projektowaniem rynków. Co to w ogóle znaczy?
To nic nowego. Ludzie projektowali rynki od zawsze. Musieli to już robić, żeby móc handlować kamiennymi narzędziami na duże odległości. Musieli się np. dogadać co do warunków tego handlu.
Reklama
I to już było projektowanie?
W pewnym sensie. Bez zaprojektowania odpowiednich reguł nie narodziłaby się bankowość, systemy aukcyjne czy giełdy, które powstawały w trakcie transakcji przeprowadzanych w nieformalnej atmosferze w kawiarniach w Londynie czy Nowym Jorku.
Tyle że przez większość czasu ludzie radzili sobie dobrze bez ekonomistów, a tu nagle pojawia się pan z kolegami i nawet dostajecie za to Noble!
Sporo czasu upłynęło, zanim ekonomiści dostrzegli znaczenie projektowania. Przez długi czas myśleli o rynkach w bardzo abstrakcyjny sposób, agregatami, mówili o podaży, o popycie. Tak było do momentu, gdy w ekonomii pojawili się teoretycy gier, tacy jak William Vickrey czy niedawni nobliści Paul Milgrom i Bob Wilson. Dopiero gdy zaczęliśmy patrzeć z większą uwagą na zasady, na jakich odbywa się gra rynkowa, dostrzegliśmy, że rynki opierają się na projektach i jak te projekty definiują ich funkcjonowanie.
Ale też zaczęliście przy nich majstrować. Po co?
Bo okazało się, że możemy projektować nowe rynki i przeprojektowywać istniejące, jeśli są w jakiś sposób ułomne. Wilson i Milgrom badali mechanizm aukcyjny, by w końcu zaprojektować nowe typy aukcji na częstotliwości radiowe, gdyż stare mechanizmy nie działały zbyt dobrze.
Precz ze spontanicznym porządkiem!
Nie do końca. Z jednej strony dotąd projekty rynkowe były spontaniczne, ale z drugiej ludzie swoimi działaniami nieustannie na nie wpływali. Ekonomiści po prostu wpływają na rynki bardziej świadomie. Zresztą nie tylko ekonomiści - przecież takie firmy jak Uber czy Airbnb też w bardzo przemyślany sposób projektują rynki.
Pan sam zaprojektował takie, które wcześniej nie istniały. Na przykład dawców i biorców nerek, dzięki któremu ci pierwsi sprawniej odnajdują tych drugich. Dlaczego zajął się pan akurat tym tematem?
Cóż, to jest jedna z tych historii, które mogą przytrafić się wyłącznie profesorom ekonomii. W 1974 r., gdy obroniłem doktorat, natrafiłem na bardzo ciekawy materiał opublikowany w pierwszym wydaniu nowego wówczas periodyku „Journal of Mathematical Economics”. Praca autorstwa Lloyda Shapleya i Herberta Scarfa była spekulacją na temat handlu nieruchomościami w sytuacji, gdy nie można nimi handlować zwyczajnie, tj. z użyciem pieniądza. Jak taki handel mógłby się odbywać? Zabawne zagadnienie, prawda? Ekonomiści mogą sobie pozwolić na takie abstrakcyjne rozważania. Gdy starałem się je prezentować studentom, ci zwykle nie byli przekonani, że mają one sens. Przecież w prawdziwym życiu używamy pieniędzy! W 1982 r. zmieniłem pracę i zamieszkałem w Pittsburghu, gdzie mają olbrzymie centrum transplantacyjne. I wtedy znalazłem odpowiedź na zastrzeżenie studentów: wyobraźcie sobie, że nie mówimy o domach, tylko o nerkach. Nie można ich sprzedawać i kupować za pieniądze. To zakazane. Wtedy nie wyobrażaliśmy sobie, że może być inaczej. Minęło kilkanaście lat. W 1998 r. zamieszkałem w Bostonie. Po dwóch latach od tego momentu obok szpitala zaczęła funkcjonować giełda wymiany nerek. Pierwsza taka w USA. Zacząłem się zastanawiać, jak wdrożyć taki program w skali ogólnokrajowej.