Doskonałym przykładem jest Wielka Brytania. Tamtejsi eksperci skupieni w jednym z ciał doradczych rządu zarekomendowali sięgnięcie po najbardziej drastyczny środek izolacji społecznej, by zdusić liczbę osób łapiących wirusa. Od trzech tygodni liczba dziennie wykrywanych przypadków jest wyższa od 7 tys., czyli rekordu z czasu pierwszej fali. Ostatnio sięgnęła nawet 17 tys.
Z tego względu naukowcy z zespołu SAGE (Scientific Advisory Group for Emergencies, doradcza grupa naukowa ds. kryzysowych; skrót jednocześnie jest słowem „mędrzec”) zaproponowali dwu- albo trzytygodniowy lockdown, który nazwali „bezpiecznikiem”. Ich zdaniem pozwoliłby na spowolnienie tempa pandemii, ale przede wszystkim zminimalizowałby ryzyko zawału w służbie zdrowia, a to perspektywa bardzo realna wobec wyrwania się wirusa spod kontroli.
Premier Boris Johnson ostatecznie nie zdecydował się zafundować rodakom kolejnego lockdownu. Zamiast tego ogłosił w poniedziałek wprowadzenie systemu podobnego do tego, który funkcjonuje w Polsce i paru innych krajach: lokalnych obostrzeń uzależnionych od sytuacji w danym regionie. System wszedł w życie w środę i stał się źródłem kontrowersji na skutek sprzeciwu ze strony władz lokalnych w miejscach, które od razu załapały się na najwyższy, trzeci poziom obostrzeń, w tym w Liverpoolu.
Zgodnie z rządowymi wskazówkami na terenie całego miasta obowiązuje zasada sześciu, czyli zakaz spotkań w grupach liczniejszych niż sześć osób. Do tego mieszkańcy nie mogą wpadać do siebie w odwiedziny ani zapraszać na grilla sąsiadów – zabronione jest bowiem przebywanie w jednej przestrzeni członków różnych gospodarstw domowych. Nie trzeba dodawać, że puby i knajpy zostały zamknięte, ale tylko te, które nie podają posiłków.
Reklama

Ogłaszamy lock… stan kryzysowy

Niechęć Johnsona do wprowadzenia lockdownu jest zrozumiała: jako premier musi ważyć argumenty epidemiczne ze względami społecznymi, a także kondycją gospodarczą kraju. Tym bardziej że pandemia doświadczyła brytyjską gospodarkę wyjątkowo mocno: spadek PKB w II kw. w stosunku do pierwszego wyniósł prawie 20 proc. – to więcej niż w Hiszpanii, Włoszech czy Francji.
Jest to dylemat, przed którym stoją rządzący we wszystkich krajach, w których wirus wyrwał się spod kontroli. Pomóc miały środki ostrożności wprowadzane lokalnie w zależności od sytuacji epidemicznej na danym terenie. Na razie nie pozwoliły jednak okiełznać wirusa, więc władze przyjęły kurs na ich zaostrzanie.
Treść całego artykułu można przeczytać w weekendowym wydaniu DGP.