Zachłanne zawody
Po 1995 r. nastąpiło „przesunięcie od kary do premii płacowej” – jak określiła to Kim Weeden w wywiadzie dla „Harvard Business Review”. W 2009 r. pracujący powyżej 50 godz. tygodniowo otrzymywali za godzinę o 6 proc. więcej od zwyczajnych etatowców. Różnica nie rzuca na kolana, jednak wskazuje, że pracujący w nadgodzinach są już częściej doceniani awansami i podwyżkami. Mowa zresztą o różnicy przeciętnej, więc w przypadku bardzo ambitnych ta premia może być wyższa.
Skąd się wzięło to przetasowanie? Z głębokiej przemiany na rynku pracy. Powojenny „fordyzm”, gdy przeciętny pracownik był zatrudniony w jednej fabryce przez całe życie, odszedł w zapomnienie, a coraz ważniejsi są specjaliści uprawiający zawody, które Weeden nazywa zachłannymi, gdyż premiują poświęcanie się dla pracy. Tak jest w przypadku lekarzy, prawników, inżynierów i naukowców – w dekadach powojennych zupełny margines zatrudnionych. Według Cha podobnie jest z menedżerami i wszystkimi zawodami, w których dominuje kultura pracy „jakby życie rodzinne nie istniało”.
Do podobnych wniosków doszła Dora Gicheva z Uniwersytetu Karoliny Północnej. W badaniu „Working Long Hours and Early Career Outcomes in the High-End Labor Market” wykazała, że rynek pracy dzieli się na „career” i „non-career jobs”. Nazwy mówią wszystko. W tych drugich dodatkowy czas pracy nie przekłada się na wzrost pensji godzinowej. Natomiast „career jobs” premiują „akumulację umiejętności” (nieustanne uczenie się poprzez pracę), dzięki czemu dodatkowe godziny faktycznie wpływają na wzrost produktywności. Prawnik z każdą sprawą staje się coraz bardziej biegły w przepisach, a lekarz, nabierając doświadczenia i poznając więcej specyficznych przypadków, może stawiać celniejsze diagnozy. Według wyliczeń Gichevej wśród uprawiających zawody zorientowane na karierę po przekroczeniu 47 godz. pracy tygodniowo każde dodatkowe 5 godz. podnosi wzrost pensji o 1 proc. rocznie. W przypadku największych talentów ta premia może być wyższa. To właśnie ona tak przyciąga do długich godzin pracy przedstawicieli „career jobs”.
Zaraźliwy kult
Tak więc długie godziny pracy mogą być ekonomicznie opłacalne jedynie dla pewnych grup specjalistów – zdecydowanej mniejszości zatrudnionych. Według GUS w zawodach specjalistycznych – działalność profesjonalna, naukowa i techniczna, sektor finansowy, informatycy i obsługa rynku nieruchomości – na etatach pracuje ok. 1 mln osób. Jeśli dodamy do tego 700 tys. samozatrudnionych rozliczających się podatkiem liniowym, wśród których są m.in. lekarze, mamy w Polsce około 1,7 mln „career jobs”. To zaledwie nieco ponad jedna dziesiąta pracujących nad Wisłą (łącznie jest ich 16,5 mln). Zachęcanie wszystkich pozostałych do rozwijania kariery dzięki długim godzinom pracy jest zwyczajnie nieetyczne, gdyż niczego im one nie przyniosą. Owszem, dla spawacza albo murarza doświadczenie także jest istotne, jednak do zgłębienia niezbędnej wiedzy wystarczy im w zupełności pełny etat. Oczywiście w tych przypadkach nadgodziny od czasu do czasu też mogą być racjonalne – chociażby wtedy, gdy pojawiają się nieprzewidziane wydatki i trzeba dorobić sobie do miesięcznej pensji. Jednak na dłuższą metę są nierozsądne, gdyż nie poprawiają istotnie pozycji zawodowej, a męczą.
Niestety, kult długiej pracy w zawodach zorientowanych na karierę przenosi się na inne segmenty rynku. Według przygotowanego przez Randstad Monitora Rynku Pracy z 2019 r. trzem czwartym polskich pracowników zdarza się zostawać po godzinach, z czego co trzeciemu przynajmniej raz w tygodniu. Dotyczy to nie tylko „career jobs”, choć ich w większym stopniu, ale też zupełnie zwyczajnych zawodów. Nadgodziny wyrabia np. dwie trzecie zatrudnionych w energetyce oraz administracji publicznej. W równym stopniu dotyczy to osób z wykształceniem wyższym i podstawowym. Co gorsza, prawie co piątemu pytanemu za ponadwymiarową pracę nie przyznano ani wynagrodzenia, ani dnia wolnego.
W wielu przypadkach dłuższa praca nie przynosi żadnych konkretnych owoców nawet dla samych przedsiębiorstw. Erin Reid z Uniwersytetu w Bostonie przebadała w 2015 r. dużą firmę konsultingową, w której najbardziej wytrwali pracownicy spędzali (przynajmniej na papierze) nawet 80 godz. tygodniowo. Okazało się, że ich wyniki w ogóle nie przewyższały efektów wysiłku „maruderów”, którzy spędzali w firmie „jedynie” 50 godz. tygodniowo. Ci pierwsi po prostu przez część czasu markowali pracę, załatwiając w jej czasie różne prywatne sprawy – co nie powinno dziwić, przecież nie mieli kiedy tego zrobić w skróconym do minimum czasie wolnym. Problem polega na tym, że szefostwo karało pozostałych niższymi premiami, choć ich wynikom nie można było niczego zarzucić. Po prostu kierownictwo firmy tak zafiksowało się na kulcie długiej pracy, że czuło się zobowiązane do marginalizowania pracujących najkrócej.
Wyższa kara za dziecko
Wspominane już Kim Weeden i Youngjoo Cha, tym razem wspólnie z Mauriciem Bucko, w kolejnym swoim badaniu (w 2016 r.) wykazały, że obserwowany od początku wieku wzrost premii za nadgodziny, a co za tym idzie wzrost popytu na nie, skutkuje zwiększeniem nierówności płciowych. W ogólnym rozrachunku nadwyżkowe godziny trafiają głównie do mężczyzn, gdyż kobiety częściej muszą poświęcić czas na obowiązki domowe. Dotyczy to w szczególności młodych matek, które często zatrudniają się jedynie na pół etatu. Gdyby nie doszło do przejścia z „kary” do „premii za nadgodziny”, płciowa luka płacowa w USA byłaby o 15 proc. mniejsza, a „kara za dziecko” (relatywny spadek dochodów kobiety w wyniku urodzenia dziecka) byłaby niższa o 9 proc.
Obserwujemy to także w Polsce. Według danych GUS godzinowa luka płacowa między płciami wynosi 13,6 proc. Miesięczna – już 20 proc., gdyż mężczyźni przeciętnie wyrabiają więcej roboczogodzin. Gdyby nie było różnic w liczbie godzin pracy między kobietami a mężczyznami, miesięczna gender pay gap nad Wisłą byłaby niższa o jedną trzecią. Tu warto zrobić krótką dygresję. Podczas gdy mężczyźni wypracowują nadgodziny, kobiety wykonują nieodpłatną pracę domową. Według OECD poświęcają na nią 4 godz. i 46 min dziennie (9. najwyższy wynik). 1 godz. więcej niż Francuzki, Kanadyjki czy Szwedki, które są wspierane chociażby przez publiczne usługi opiekuńcze. Tak więc statystyczna Polka na pełnym etacie pracuje tak naprawdę niemal 13 godz. dziennie, tylko że płaci jej się za osiem. Warto o tym pamiętać w kontekście ewentualnych dalszych dyskusji o etosie pracy w Polsce.
Co na pierwszy rzut oka zaskakujące, długie godziny pracy są również nieekologiczne. Pracujący w nadgodzinach mają większą skłonność do konsumpcji obciążającej środowisko, co wykazali François-Xavier Devetter i Sandrine Rousseau z Uniwersytetu w Lillle w pracy „Working Hours and Sustainable Development”. Analizując 10 tys. wywiadów, doszli do wniosku, że pracujący zdecydowanie powyżej 35 godz. tygodniowo (francuski pełny etat) nie tylko wydają więcej na nieekologiczne dobra – co wynika z wyższych dochodów – lecz także przyjmują mniej ekologiczny model konsumpcji. To przede wszystkim skutek braku czasu. W ich koszyku zakupowym więcej miejsca zajmowały m.in. wydatki na przetworzoną żywność oraz paliwo.
Dobrze by było, gdyby reprezentanci „career jobs” nie próbowali upowszechniać swojego modelu pracy wśród pozostałej większości. Nadgodziny nikomu nie przynoszą poprawy pozycji zawodowej, za to popularyzacja kultu długiej pracy jest fatalna dla równości płciowej, środowiska naturalnego i przede wszystkim zdrowia – także tych, którzy muszą pracować więcej niż 8 godz. dziennie nie z własnej woli. ©℗