A także bagatelizować rosnącą inflację. Wyniosła wprawdzie w sierpniu 5,5 proc., ale skoro średnie wynagrodzenie wzrosło o niemal 10 proc., to w czym problem? Jak przekonuje premier Morawiecki, oznacza to po prostu, że możemy kupić dwa razy więcej. A będzie jeszcze lepiej, bo rząd od przyszłego roku podniesie pensję minimalną. Gdyby słuchać tylko mediów związanych z władzą, można by dojść do wniosku, że za wzrostem naszych wynagrodzeń stoją rząd oraz bank centralny, który dzielnie utrzymuje stopy procentowe na niskim poziomie.
Z tym wszystkim jest jeden problem: w długim terminie jedynym zdrowym motorem wzrostu płac jest nie rządowy dekret czy luźna polityka pieniężna, lecz produktywność pracy. A ona – chociaż przez ostatnie dekady bardzo szybko w Polsce rosła – od wybuchu pandemii niestety zaczęła spadać. Jeśli nie dogoni wzrostu płac, będziemy mieli poważny problem.

Casus Lewandowski

Co w najogólniejszym ujęciu determinuje wysokość naszych zarobków? W swoim klasycznym podręczniku „Ekonomia dla każdego” Thomas Sowell odpowiada: podaż i popyt. Tam, gdzie ludzi zdolnych do wykonywania danego zawodu jest więcej niż ofert pracy, pensje będą prawdopodobnie niższe. Ale nawet w takiej sytuacji pracownik pracownikowi nierówny. Większą pensję firma zaoferuje temu, który wytworzy dla niej większą wartość, a więc pracownikowi o większej produktywności. Nie oznacza to jednak – tłumaczy Sowell – że do każdej firmy, w której moglibyśmy zostać zatrudnieni, wniesiemy ten sam poziom produktywności. Owszem, jednostkowo zależy ona od indywidualnie nabytych cech, które można mierzyć (doświadczenie, wykształcenie, inteligencja itd.), ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim od nich. Produktywność pracy zależy także od ilości i jakości innych czynników produkcji – stwierdził ekonomista.
Reklama