Opony ułożone w regularne sześciany, oplecione maskującą siatką. Betonowe bloki ustawione na przemian, raz po lewej, raz po prawej stronie jezdni. Wroga nie zatrzymają, ale spowolnią. Zbudowane z worków wypełnionych piaskiem osłony przypominające bunkry. Stojące wzdłuż lub w poprzek dróg przeciwczołgowe jeże – pospawane z metalowych szyn, betonowe albo drewniane, oplecione drutem kolczastym. Drogi boczne prowadzące do wsi i miasteczek zabarykadowane – znów worki z piaskiem, opony, krzyżaki, drut kolczasty.
Przy wjazdach do miast, na rondach i skrzyżowaniach to samo, tylko większe, mocniejsze, trudniejsze do sforsowania. I żołnierze obrony terytorialnej. Jedni z bronią, inni bez. Nie można filmować, nie można robić zdjęć. Niektóre pointy, jak nazywają te miejsca, zmieniają się w check pointy – żołnierze zatrzymują samochody, sprawdzają dokumenty, przeszukują bagażniki.
Im dalej na wschód, tym opon, betonowych przeszkód, bunkrów i przeciwczołgowych jeży więcej. Gdyby nie to, nic w zachodniej Ukrainie nie wskazywałoby na to, że jesteśmy na terenie kraju w stanie wojny. Nie tu.

Równe

Reklama
Przy wjeździe do Równego (w obwodzie równieńskim, bo są jeszcze dwie miejscowości o tej nazwie, bliżej naszej granicy – na Wołyniu i pod Lwowem) barykady ciągną się przez kilkaset metrów. Mijamy je wolno, przy jednej z ostatnich pokazujemy dokumenty.
Dzień wcześniej rosyjskie rakiety spadły na pobliskie lotnisko. Mimo to alarm, który odzywa się, gdy przejeżdżamy przez centrum miasta, nie wywołuje żadnych reakcji. Nikt nie biegnie szukać schronu, nie chowa się do budynków. – Alarm oznacza, że nasze systemy wykryły wystrzelone przez Rosjan rakiety. Nikt nie wie, dokąd lecą ani gdzie spadną. A że syreny włączają się kilka, kilkanaście razy dziennie, przestaliśmy na nie reagować – wyjaśnia nam człowiek w cywilu, ale z myśliwską dwururką na ramieniu. Jeden z kilku uzbrojonych ludzi pilnujących terenu rówieńskiego szpitala.
Cały tekst w weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej