W swojej rywalizacji z Chinami Ameryka ma problem geograficzny: jej najsilniejszy blok sojuszników, czyli państwa NATO, znajdują się po drugiej stronie świata. Doprowadziło to do transatlantyckiej niezręczności jeśli chodzi o stosunki z Chinami oraz każe zadać pytanie, w jaki sposób kraje Europy mogą w najlepszy sposób balansować siłę w regionie Indo-Pacyfiku.

Pojawia się tu jednak pewna zdradliwa kwestia. Otóż sensowna odpowiedź na poziomie wojskowym niekoniecznie jest mądra na poziomie strategicznym. Sojusznicy Ameryki z NATO nie mogą uratować sytuacji w regionie Indo-Pacyfiku w sensie militarnym. Ale mogą zrobić coś ważniejszego: pomóc Waszyngtonowi przekształcić dwustronną konfrontację z Chinami w wielostronną.

Kluczowa rola Europy w amerykańsko-chińskiej rywalizacji

Choć rywalizacja USA i Chin skupiona jest wokół regionu Indo-Pacyfiku, Europa będzie odgrywała w niej kluczową rolę. Europejscy sojusznicy NATO wciąż stanowią największą na świecie koncentrację zaawansowanych demokracji i są najpotężniejszym w sensie gospodarczym i wojskowym blokiem sojuszników Ameryki. Ale z uwagi na fakt, że większość europejskich krajów znajduje się bardzo daleko od linii starcia, to relatywnie wolno budzą się one w obliczu chińskiego zagrożenia. Ta asymetria doprowadziła do kilku rażących rozbieżności, jak na przykład wtedy, gdy Unia Europejska sfinalizowała prace nad umową inwestycyjną z Chinami (CAI) w momencie, gdy prezydent Joe Biden właśnie przejmował władzę w USA.

Reklama

Na szczęście europejskie polityki coraz bardziej wydają się być skierowane we właściwym kierunku, nawet jeśli retoryka takich liderów, jak Angela Merkel czy Emmanuel Macron jest bardziej dwuznaczna. Otóż od początku 2020 roku szereg europejskich krajów utrudnił chińskiej firmie Huawei budowę swoich sieci 5G. Unia Europejska wprowadziła także sankcje wobec Chin za poczynania Pekinu w Sinciangu, co spowodowało pełną wściekłości reakcję Pekinu i postawiło znak zapytania nad umową CAI.

Być może najbardziej interesujące jest to, że kilku kluczowych sojuszników USA wykazuje większe zainteresowanie obroną regionu Indo-Pacyfiku. Francja brała ostatnio udział w ćwiczeniach marynarki wojennej wspólnie z krajami formatu QUAD (USA, Australia, Indie i Japonia) w Zatoce Bengalskiej. Za miesiąc grupa zadaniowa brytyjskiego lotniskowca zostanie rozmieszczona w regionie Indo-Pacyfiku. Paryż i Londyn rozmieściły swoje statki na Morzu Południowochińskim. Inne kraje, w tym Niemcy, opracowują strategię utrzymywania stabilności na obszarze Indo-Pacyfiku. Pojawiają się również doniesienia na temat tego, w jaki sposób europejskie wojsko mogłoby pomóc w obronie Tajwanu przed potencjalnym atakiem z Chin.

Niemniej nie wszyscy amerykańscy analitycy wojskowi są zadowoleni z tej aktywności. Istnieją tutaj dwa kontrastujące ze sobą poglądy na to, jaką rolę powinna odgrywać Europa w ramach chińsko-amerykańskiej rywalizacji.

Dwa stanowiska amerykańskich elit w kwestii roli Europy

Pierwsze ze stanowisk głosi, że Waszyngton powinien wspierać globalizację interesów obronnych Europy. To prawda, że w czasie kryzysu nawet silni sojusznicy NATO, a mianowicie Francja i Wielka Brytania, nie mogą w istotny sposób przyczynić się do obrony Tajwanu. Ale w czasie pokoju mogą jasno pokazać, że istnieje globalny interes w utrzymaniu wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku oraz ochronie poszczególnych państw przed agresją. Ponadto państwa te mogą wnieść wartość dodaną do kolektywnej obrony (okręty podwodne lub inne jednostki morskie), której USA udzieliłyby w razie konfliktu. Robiąc tak, kraje te powiększyłyby koalicję tych, których Pekin musiałby pokonać, aby zachwiać status quo na obszarze Indo-Pacyfiku. Oznaczałoby to podniesienie strategicznych kosztów agresji ze strony Chin.

Drugi pogląd głosi, że zamiast zachęcać Europę do globalizacji interesów obronnych, Ameryka powinna dążyć do większej regionalizacji europejskiej wojskowości. Analitycy reprezentujący takie stanowisko uważają, że największym zagrożeniem dla amerykańskich zdolności do walki i zwycięstwa w Indo-Pacyfiku jest zaangażowanie wojskowe Waszyngtonu w innych częściach świata. Dlatego zamiast prosić Europejczyków o projekcję ograniczonej siły na dalekich oceanach, Waszyngton powinien przekonywać państwa Starego Kontynentu do wzięcia na siebie ciężaru obrony Europy oraz bliskich jej regionów, takich jak Afryka czy Bliski Wschód. Jeśli NATO będzie robiło więcej w kierunku rozwiązania zagrożeń drugiego poziomu, takich jak Rosja czy międzynarodowy terroryzm, wtedy USA będą mogły skupić się tylko na Chinach.

W sensie wojskowym to drugie podejście byłoby bardziej efektywne. W końcu jeden funt szterling zainwestowany w obronność będzie znaczył więcej na Północnym Atlantyku i na Morzu Bałtyckim niż na obszarze Indo-Pacyfiku. Europejscy sojusznicy potrzebowaliby w tym podejściu zabezpieczyć wschodnią flankę NATO.

Mniejsze zaangażowanie USA nie oznacza większej aktywności Europy

Taka idea promowania maksymalnej efektywności wojskowej przy zapobieganiu rozproszenia uwagi militarnej USA może być kusząca, ale rachunek dotyczący wykorzystania europejskich zdolności obronnych nie jest wcale taki prosty, jak mogłoby się to wydawać. Jeśli bowiem USA będą mniej aktywne w Europie i na Bliskim Wschodzie, wcale nie jest powiedziane, że Europejczycy staną się wtedy bardziej aktywni w tych regionach. Gdy Ameryka ogłosiła, że wycofuje się z Afganistanu, tak samo postąpili jej sojusznicy z NATO. Jeśli Waszyngton zmniejszy zaangażowanie w Europie, to efekt może być taki, że NATO ulegnie fragmentacji, a wtedy będzie miało problem z poradzeniem sobie z rosyjskim zagrożeniem.

Podejście oparte o promowanie regionalnego zaangażowania Europy oznaczałoby również paternalistyczne stanowisko Ameryki wobec swoich sojuszników na Starym Kontynencie. Przecież prezydenci USA pochodzący z obu partii przez lata próbowali przekonywać sojuszników z NATO, żeby brali na poważnie chińskie zagrożenie. Byłoby bardzo dziwne, gdyby teraz, gdy wiele krajów Europy zaczyna iść we właściwym kierunku, Ameryka „poinstruowała” Europę, że jej „prawdziwymi” interesami są te regionalne, a nie globalne.

W praktyce takie działanie przyniosłoby odwrotny skutek. Tymczasem USA mogą wygrać rywalizację z Chinami tylko wtedy, gdy uczynią tę rywalizację bardziej wielostronną, czyli poprzez utworzenie przeważającej koalicji krajów przeciwko chińskiej potędze, która zagraża korzystnemu z punktu widzenia Zachodu porządkowi międzynarodowemu. Gdyby Waszyngton promował ideę, że Chiny są tylko problemem Ameryki, a europejskie interesy leżą gdzie indziej, wówczas grałby w korzystną dla Chin narrację.

Wraz z tym, jak rośnie ryzyko wybuchu wojny na Zachodnim Pacyfiku, Ameryka musi sprawić, aby cena potencjalnej agresji była tak bardzo zaporowa dla Pekinu, jak to tylko możliwe. Cel taki wymaga, aby Europa miała globalne horyzonty wojskowe, a nie tylko skupiała się na własnym podwórku.