Wiceszef MSZ pytany w Radiu Wnet, jakie działania może podejmować Polska wobec Alaksandra Łukaszenki w związku z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy, odpowiedział, że "jest dyskutowana piąta transza sankcji na poziomie europejskim". "Już cztery transze sankcji indywidualnych, ale także jedna duża transza sankcji gospodarczych, została wprowadzona, więc tego typu reakcja jest całkowicie możliwa" - dodał.

Zaznaczył, że "także Stany Zjednoczone w ostatnim czasie wprowadziły dodatkowe sankcje gospodarcze, wejdą w życie niebawem - w listopadzie, w grudniu". "Myślę, że to będzie bardzo odczuwalne przez reżim Łukaszenki. Plus oczywiście presja dyplomatyczna, presja także poprzez organizacje międzynarodowe, które w moim przekonaniu, powinny przede wszystkim aktywizować się na odcinku mińskim, a nie naciskach na kraje Unii Europejskiej" - powiedział Przydacz.

Wiceszef MSZ nie zgodził się ze słowami gen. Waldemara Skrzypczaka - b. dowódcy Wojsk Lądowych i b. wiceszefa MON - że Polska przegrywa wojnę informacyjną, bo na granicy polsko-białoruskiej nie ma dziennikarzy. "Proszę zapytać zwykłego Polaka na ulicy czy uważa, że granicę polską należy chronić, czy należy wpuszczać wszelkich migrantów i ulegać szantażom emocjonalnym, jakie niektóre środowiska nam tutaj fundują, pokazując tylko i wyłącznie zdjęcia dzieci" - powiedział Przydacz.

Dodał, że "nie możemy ulegać szantażowi, nie możemy ulegać agresywnej działalności naszego wschodniego sąsiada, który celowo sprowadza nie uchodźców, nie uciekinierów politycznych - migrantów ekonomicznych, którzy płacą za to po kilka, kilkanaście tysięcy dolarów".

Reklama

Pytany, jak wierzyć władzy, skoro stan wyjątkowy wykluczył dziennikarzy z relacjonowania wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej, odpowiedział, że ma wrażenie, iż "część polskiego środowiska dziennikarskiego, zwłaszcza tego, które emocjonalnie jest zaangażowane w sprawy krytyki polskiego rządu, czasami bardziej wierzy propagandzie zewnętrznej, czasami nawet bardziej wierzy materiałom, które otrzymują od białoruskich służb". "Były takie gazety, które dwa dni temu, w zasadzie bez słowa komentarza, wprost podają informacje, które przesyłają im Białorusini" - powiedział Przydacz.

"Mnie się wydaje, że jednak ta odrobina zaufania do polskiego rządu, który stara się bronić polskiej granicy przed hybrydowym atakiem, jaki kierunkuje na nas Alaksandr Łukaszenka, się należy. Tak mi się wydaje. Zresztą tak naprawdę dziennikarze mogą w zupełności funkcjonować przecież na terytorium całej Polski. To jest wąski pas 2-3 km samej linii przygranicznej" - stwierdził.

Dopytywany, dlaczego tam nie może być dziennikarzy, powiedział: "Tam jest po prostu niebezpiecznie".

Przydacz pytany, czy nie można wydać akredytacji doświadczonym dziennikarzom, którzy byli np korespondentami wojennymi, odpowiedział, że "na tym etapie takiej decyzji nie ma, to nie jest decyzja MSZ". "Na tym etapie jest na tyle duże wzmożenie i niebezpieczeństwo w tej strefie, że Straż Graniczna oczekuje, że będzie mogła funkcjonować tam w spokoju, broniąc polskiej granicy, a nie broniąc siebie przed agresywnymi działaczami czy dziennikarzami" - powiedział wiceszef MSZ.

Od 2 września w związku z presją migracyjną w 183 miejscowościach woj. podlaskiego i lubelskiego przylegających do granicy z Białorusią obowiązuje stan wyjątkowy. Początkowo został wprowadzony na 30 dni. 30 września Sejm zgodził się przedłużenie stanu wyjątkowego o kolejne 60 dni, następnego dnia weszło w życie rozporządzenie prezydenta w tej sprawie. (PAP)

autor: Katarzyna Krzykowska