Trudno zamknąć oczy na ten komentarz. Mowa w końcu o jednym z dwóch głównych faworytów do uzyskania republikańskiej nominacji w amerykańskich wyborach prezydenckich. Choć oficjalnie 44-latek nie rozpoczął jeszcze kampanii i wciąż wiele może się wydarzyć, to na ten moment szanse na to, że na początku 2025 roku zasiądzie w Białym Domu należy uznawać za spore. Obecnie DeSantis systematycznie zdobywa błogosławieństwa wpływowych konserwatywnych ośrodków, coraz bardziej przychylnym okiem patrzy na niego stacja Fox News, dystansująca się przy tym od Donalda Trumpa.

DeSantis zdecydował się na takie słowa koniunkturalnie, takiego podejścia wymaga po prostu karmiony przez Fox News elektorat po prawej stronie. Z sondażu dla stacji CNN wynika, że aż 80 proc. republikańskich wyborców za ważne uważa to, by kandydat tej partii na prezydenta twierdził, że USA „nie powinny być zaangażowane w wojnę między Rosją a Ukrainą”. A tylko cztery procent – jak wynika z kolei z badania Quinnipiac University – sprawę Ukrainy uznaje za żywotny interes dla Stanów Zjednoczonych. Wśród wyborców po prawej stronie wyparował „reaganowski duch” z czasów zimnej wojny, dominuje zmęczenie wieloletnimi wojnami na Bliskim Wschodzie i hasło „America First”, rozumiane aż do bólu wąsko i dosłownie. Ważniejsza od Ukrainy – jak wskazywał DeSantis – jest rywalizacja z Chinami, sytuacja na południowej granicy Stanów Zjednoczonych oraz bezpieczeństwo energetyczne.

Pociechą jest wzburzenie na słowa DeSantisa czołowych polityków republikańskich na Kapitolu, którzy domagają się od Joe Bidena, by pomagał wojskowo Ukrainie jeszcze bardziej. Ale to niestety nie oni, a DeSantis i Trump, będą nadawać ton na początku wewnątrzpartyjnej rywalizacji o Gabinet Owalny. Stawiając się w zdecydowanej opozycji do Bidena, który zapewniał że będzie stał po stronie Ukrainy „tak długo jak będzie trzeba”. Wyobrażalne, że w prawyborczym boju sami demokraci ulegną końcowo presji z prawej strony i zdecydują się ograniczyć wsparcie dla Ukrainy.

Reklama

Ale stanowisko DeSantisa – ostatnie miesiące wstrzemięźliwie wypowiadającego się w tematach zagranicznych – nie jest wykute w kamieniu. W 2014 roku polityk z Florydy głosował w Kongresie za pakietem pomocy dla Ukrainy, rok później wsparł rezolucję wzywającą Rosję do wycofania się z okupowanych przez nią terytoriów. W 2016 roku w telewizji Fox News opowiedział się za „reaganizmem”, krytykując Baracka Obamę za „słabą reakcją na rosyjską agresję w Europie Wschodniej”. Jego ostatnie oświadczenie jest więc na wskroś polityczne, po prostu nastawione na uzyskanie głosów. Nieprzypadkowo przeczytał je w Fox News Tucker Carlson, zatrważająco często powielająca przekazy Kremla gwiazda tej stacji.

DeSantis jest na początku swojej drogi, zdanie może zmienić. Skłonić go do tego może kilka czynników, w tym presja. Czym szersza, tym lepiej. To zadanie nie tylko dla środowisk polonijnych, ale i dla naszego rządu, któremu ze względu na niektóre kwestie ideologiczne blisko do republikanów. W latach poprzedzających szeroką rosyjska inwazję w Warszawie przyjmowano Marine Le Pen czy Matteo Salviniego, przy nadziei że pewne zbieżności polityczne pozwolą rozmiękczyć ich prorosyjskie tendencje. DeSantis w Polskiej stolicy to scenariusz mało prawdopodobny, ale nie zmienia to faktu, że nastał niestety czas na próby rozmiękczania nie tylko europejskiej, ale i amerykańskiej prawicy.