Po dwóch latach recesji gospodarki zachodniego świata znów rosną. Niemcy, największa ekonomia Starego Kontynentu, zwiększą w tym roku swoje PKB o 3 – 4 proc. Na ścieżkę wzrostu mają też wejść Amerykanie i Brytyjczycy. Wracamy do przedkryzysowej normalności?
W żadnym wypadku. To nie jest żaden zdrowy wzrost. Raczej efekt wpompowania w gospodarkę niewiarygodnych ilości publicznych pieniędzy, i to na dodatek pożyczonych. Jedenaście najbogatszych krajów świata w ostatnich dwóch latach na ratowanie samych banków wydało jakieś 5 bln euro. Do tego dochodzi 1,8 bln na stymulowanie gospodarki. Porównałbym te niewiarygodne sumy ze słomą rzuconą w ogień. Palenisko wystrzeliło w górę jasnym płomieniem, ale ogrzać się przy nim nie będzie można. Impet zaraz opadnie, chyba że będziemy dorzucać wciąż nowe porcje. A na to nas już niestety nie stać. Trzeba raczej powiedzieć sobie wprost: bogaty Zachód doszedł do granic możliwości, jeśli chodzi o generowanie wzrostu gospodarczego. Jeśli Amerykanie, Niemcy czy Brytyjczycy chcą utrzymać względny dobrobyt, muszą przygotować się na fundamentalne zmiany.

>>> Czytaj też: Berlin odważnie reformuje, Paryż nie może pogodzić się z końcem państwa socjalnego

Skąd pewność, że zachodnie gospodarki nie będą się już dynamicznie rozwijać?
Reklama
Wszystko ma swoje granice. W świecie, który znamy, nic nie rośnie w nieskończoność. Dzieci zmieniają się w dorosłych, drzewa nie pną się do nieba, a kryształy osiągają tylko określoną wielkość. To naiwność wierzyć, że inaczej może być z gospodarką. Najbardziej rozwinięte kraje świata, jak Wielka Brytania, USA czy Niemcy, jako pierwsze wkroczyły na ścieżkę rewolucji przemysłowej, industrializacji i związanej z nimi kapitalnej poprawy jakości życia. Dzięki ich ekspansji od roku 1800 globalny PKB zwiększył się mniej więcej... 80-krotnie. Nawet biorąc pod uwagę, że liczba ziemskiej populacji skoczyła od tamtej pory z 0,9 do 6,9 mld osób, średni dochód na głowę mieszkańca globu rozrósł się w ostatnich 200 latach aż 11 razy.
Ale dlaczego wzrost miałby się skończyć właśnie teraz?
Mechanizm ciągłego powiększania rozmiaru największych gospodarek globu zapycha się już od pewnego czasu. W Niemczech na przykład PKB jeszcze w latach 50. rósł w tempie 7 proc. rocznie. W latach 60. spadł już jednak do 3,5 proc., a w następnej dekadzie do 2,8 proc. Podobnie było w przypadku innych rozwiniętych gospodarek zachodniej hemisfery. Gdy uderzył kryzys naftowy, zaczęto na poważnie się obawiać, że dynamiczny wzrost może już nie wrócić.
A jednak wrócił.
Bo politycy wymyśli sprytne, choć ryzykowne remedium. W 1978 r. na szczycie G7 w Bonn uzgodniono, że trzeba utrzymać wzrost za wszelką cenę, nawet kosztem zadłużania się krajowych budżetów i nakręcania koniunktury publicznymi pieniędzmi. Podobnie jak dziś liczono, że długi zostaną spłacone, gdy gospodarki znowu zaczną rosnąć. Wzrost rzeczywiście się pojawił. Tyle że mniejszy, niż oczekiwano. Pozostając przy niemieckim przykładzie: PKB największej gospodarki Europy rósł w latach 80. średnio o 2,2 proc., w 90. o 1,5 proc., a w pierwszej dekadzie XXI w. już tylko w ślimaczym tempie 0,5 proc. Okazało się, że to za mało, by zniwelować rosnące zadłużenie. Skutek jest taki, że od tamtej pory rozwinięte gospodarki zaczęły być na ciągłym debecie, co wcześniej zdarzało im się tylko podczas wojen. W czasie obecnego kryzysu próbowano powtórzyć manewr z lat 70. i nowe długi nałożyły się na stare, więc sytuacja eksplodowała w postaci kryzysów zadłużeniowych, które obserwujemy od kilku miesięcy. Dziś wiadomo jedno: tą drogą nie da się już dalej iść.
Wobec tego może Zachód powinien stymulować wzrost innymi metodami, na przykład liberalizując gospodarkę, obniżając koszty pracy, promując innowacje.
To nie wystarczy. Polityka ma tu niestety niewiele do powiedzenia. Może dokonywać kosmetycznych zmian, ale nie odkręci to koła historii. Zmieniły się bowiem trzy decydujące czynniki stanowiące o sukcesie rewolucji przemysłowej w Europie i Stanach Zjednoczonych w ostatnich 200 latach.
Jakie?
Po pierwsze mieliśmy zasoby, które wydawały się nieskończone i śmiesznie tanie. W Europie było pod dostatkiem węgla, zdatnej do spożycia wody czy drewna. Już jednak jakieś sto lat później zaczęto dostrzegać, że surowce się kurczą. Dziś największe światowe gospodarki muszą coraz agresywniej rywalizować o gaz i ropę, których ceny idą przez to w górę. A z powodu zatrucia wody i wycięcia lasów trzeba wydawać coraz więcej na to, by przywrócić środowisko do normalnego użytku.
Po drugie demografia. Kraje Europy Zachodniej nie są już tymi młodymi, dynamicznymi społecznościami, jakimi były sto czy dwieście lat temu. Starzejemy się i jest nas coraz mniej. Po trzecie wreszcie zmieniliśmy się mentalnie. Nasi dziadkowie byli gotowi pracować więcej za mniejsze wynagrodzenie. My za to jesteśmy syci. Osiągnęliśmy poziom dobrobytu, który sprawia, że praca nie jest już dla nas wszystkim. Na pytanie: czy wolisz pracować i zarabiać więcej, czy też mieć więcej czasu na hobby, rodzinę czy weekend z przyjaciółmi, większość Niemców odpowiada zdecydowanie, że to drugie. Te strukturalne różnice sprawiają, że na Zachodzie nie ma powrotu do tempa rozwoju PKB notowanego jeszcze w połowie tego stulecia. Trzeba się przygotować na życie bez wzrostu gospodarczego.
Wzrost jest dziś podstawowym wskaźnikiem określającym ekonomiczną kondycję kraju. Eksperci przekonują wręcz, że zachodnie gospodarki są jak samolot: w momencie, gdy przestaną przyspieszać, zacznie się spadanie. Czy świat bez wzrostu jest w ogóle możliwy?
Możliwy, tyle że zorganizowany zupełnie inaczej niż dziś. Takie same pytania zadają mi proszący o radę niemieccy politycy czy przedsiębiorcy, którzy nie pożegnali się jeszcze z nadzieją, że wzrost uda się utrzymać. Ale nawet oni przyznają, że musimy mieć plan B na wypadek, jeżeli naszkicowany przeze mnie scenariusz okaże się prawdą.
Jak w praktyce ma wyglądać pański plan B? Co na przykład z rynkiem pracy? Przecież bez wzrostu gospodarka przestanie generować nowe stanowiska. Bezrobotni nie będą mieli szans wrócić do obiegu. A zatrudnieni szczęśliwcy drżą o swoje posady, więc zgadzają się na stopniowe pogarszanie warunków pracy.
Akurat przyszłość rynku pracy martwi mnie najmniej. Z dwóch powodów. Po pierwsze pamiętajmy, że na Zachodzie już mamy do czynienia ze społeczeństwami, które się kurczą i starzeją. Siłą rzeczy rąk do pracy będzie coraz mniej. Zapotrzebowanie wzrośnie szczególnie w sektorach związanych z opieką zdrowotną i pielęgnacją najstarszych. Ale wyhamowanie wzrostu będzie miało jeszcze jeden, ważniejszy skutek: mniej więcej połowa całego wzrostu produktywności zachodniego świata opierała się w ostatnich dwustu latach na powszechnym użyciu paliw płynnych, które było przesłanką mechanizacji. Ponieważ dostęp do surowców będzie w najbliższych dekadach coraz droższy, staniemy wobec konieczności ich oszczędzania, a więc i częściowej demechanizacji. Efektem będzie renesans rękodzieła. Na rynek pracy wrócą ludzie, którzy zostali z niego wypchnięci, bo ich praca stała się zbędna. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich dziedzin. Widzę jednak olbrzymią szansę rozwoju na takich rynkach jak krawiectwo czy produkcja mebli. Firmy, które przestawią się z masowej produkcji tanich towarów na droższe designerskie projekty, będą wkrótce rosły jak grzyby po deszczu.
Tyle że duże przedsiębiorstwa, statystycznie największy pracodawca, w warunkach stagnacji będą zwalniały ludzi z powodu spadku obrotów.
Owszem, praca na pełny etat w wielkich korporacjach przestanie być dominującym modelem zatrudnienia. Fala bezrobocia nam jednak nie grozi. Mieszkańcy krajów rozwiniętych są zbyt dobrze wykształceni, mobilni, aktywni i obeznani z nowymi technologiami. Przyparci do muru będą musieli improwizować. Doprowadzi to do stworzenia nowego modelu zatrudnienia w XXI w. Pracownik będzie, powiedzmy, przez dwa dni pracował na etacie, a przez pozostałe trzy w swojej własnej firmie działającej być może w zupełnie innej branży. No bo dlaczego policjant nie może przez połowę tygodnia pilnować porządku, a przez pozostałe dni prowadzić na własny rachunek małego warzywniaka? Nie mówiąc o pracy w branżach okołointernetowych i wolnych zawodach, które już dziś czerpią swój dochód z różnych źródeł. Oczywiście wymaga to zmian i ułatwień w dziedzinie podatkowej, ale myślę, że są one tylko kwestią czasu.
A co z państwem opiekuńczym? W społeczeństwach bogatego Zachodu jego koszty pochłaniają mniej więcej jedną trzecią PKB. I od kilku dekad stale idą w górę. W warunkach gospodarczej stagnacji wydatki socjalne będą musiały raczej chudnąć.
Powiem więcej: z XX-wiecznym typem sytego zachodnioeuropejskiego państwa socjalnego trzeba się będzie pożegnać. I to na dobre. W przyszłości transfery socjalne będą mogły zapewnić jej biorcom jedynie niezbędne minimum egzystencji, a nie – jak to jest dzisiaj w takich krajach jak Niemcy – dobry standard życiowy.
Trudno oczekiwać, by odbyło się to bez niepokojów społecznych i oporu politycznej lewicy.
To nie kwestia poglądów politycznych. Państwo socjalne będzie się cofać w sposób naturalny z powodu mniejszej ilości pieniędzy w systemie. Niezależnie od tego, czy będzie rządziła lewica, czy prawica. Zmiany nie skończą na cięciach socjalnych. Rozbiórce i odchudzeniu ulegnie doprowadzona dziś do granic możliwości rola państwa. Jednostki i organizacje społeczne będą musiały przejąć część obowiązków spoczywających dotąd na organach publicznych. Przez dziesięciolecia przyzwyczailiśmy się, że oddajemy fiskusowi należny podatek, a w zamian wykupujemy się od konieczności pracy dla dobra wspólnego. W przyszłości nie będzie już tak łatwo. Podatki nie znikną, a coraz częściej będzie się zdarzało, że obywatele będą musieli działać wspólnie, by zbudować sobie jakiś mały projekt infrastrukturalny, rozkręcić przedsięwzięcie kulturalne albo dobroczynne. To akurat może się okazać zmianą na lepsze, bo obudzi w mieszkańcach Zachodu rozleniwioną aktywność społeczną.
A co z emerytami? Skąd wziąć pieniądze na świadczenia dla osób najstarszych, których będzie na dodatek coraz więcej?
W nadchodzących dekadach emerytura przestanie być równie lukratywnym czasem drugiej młodości jak dziś. W konsekwencji to wcale nie podwyższanie wieku emerytalnego, ale mniejsze emerytury sprawią, że ludzie w sposób naturalny będą pracowali dłużej. Być może ustawowy wiek emerytalny w ogóle będzie musiał zostać zniesiony. Zamiast określać z góry, jak długo można pracować, lepiej przecież rozpatrywać każdy przypadek indywidualnie. Osoby rzeczywiście niezdolne do pracy będą posiadały prawo do świadczenia, ale inni powinni mieć możliwość pracy również w siódmej czy nawet ósmej dekadzie życia. Resztę zmieni demografia. Jeszcze w 1990 r. tylko jedna trzecia niemieckich pracowników miała więcej niż 45 lat. W 2030 r. będzie ich już ponad połowa. W tych warunkach nie do utrzymania będzie obserwowana dziś sytuacja, w której 30 proc. niemieckich firm nie zatrudnia osób po pięćdziesiątce. Widok siwej głowy w miejscu pracy przestanie szokować. A przy okazji odciąży to systemy emerytalne.
Czy zachodni Europejczycy mentalnie pogodzą się z zastojem? Człowiek potrzebuje przecież rozwoju. Chce potwierdzać własną wartość. Gdy osiada na laurach, zaczyna się cofać.
Tak jest tylko do pewnego momentu. Ogólnoświatowe badania zadowolenia dowodzą niezbicie, że tylko w biedniejszych częściach świata wysoki poziom rozwoju gospodarczego idzie w parze z odczuwalnym przez mieszkańców powiększaniem się dobrobytu. Jednak po przekroczeniu rocznego dochodu rzędu 20 tys. euro zadowolenie z kolejnej podwyżki spada znacząco. Wprawdzie ten, który zarabia 30 tys., może sobie pozwolić na więcej niż dostający 25 tys., ale różnice pomiędzy ich zadowoleniem z życia są prawie niedostrzegalne. Ci ludzie rzadko cierpią na brak konkretnych dóbr materialnych, a ich zadowolenie zaczyna zależeć od innych źródeł, jak rodzina, przyjaźń, sport. Zachodnie społeczeństwa weszły już na ten poziom i dlatego koniec wzrostu gospodarczego nie powinien dramatycznie wstrząsnąć ich poczuciem własnej wartości. Oczywiście pod warunkiem, że opinia publiczna i rządzący przestaną fetyszyzować wzrost gospodarczy – tak jak na przykład w Niemczech – jako istotną część tożsamości narodowej.
Cały czas mówi pan o państwach Zachodu, które jako pierwsze weszły na ścieżkę industrializacji. A co z krajami takimi jak Polska, które poprzez postępującą integrację europejską stają się częścią zachodniego świata? My nie doszliśmy do poziomu, w którym możemy sobie pozwolić na rezygnację z gorączkowych starań o wzrost gospodarczy.
Powiem szczerze, że wasze położenie jest trudne. Pozycja spóźnionego narodu jest w międzynarodowej polityce i gospodarce zawsze skomplikowana. Nie macie przecież jeszcze tego potencjału, który został skumulowany na Zachodzie i będzie służył do podtrzymywania dobrobytu w warunkach gospodarczej stagnacji – PKB na głowę mieszkańca jest w Polsce 2 – 3 razy niższy niż na Zachodzie. Ale podłączenie do świata Zachodu sprawia, że i u was zachodzą procesy cywilizacyjne hamujące wzrost. Dynamiki Chin czy Indii nie będziecie mieć nigdy. Ale niebezpieczeństwo, że nigdy nie dojdziecie do poziomu Zachodu sprzed kryzysu, też jest niestety duże. Unia Europejska pozostanie wehikułem zbliżania poziomów życia, ale na wyrównanie nie ma co liczyć. Może to rodzić wewnątrz UE napięcia na linii biedniejsi – bogatsi. Ich skutków nie da się jednak jeszcze przewidzieć.
Jak na stagnację Zachodu zareaguje reszta świata?
Zmiana globalnego układu sił już się rozpoczęła. To Zachód przez wieki wyznaczał międzynarodowe reguły gry. Dziś jest już tylko współgraczem. Nasza przewaga wiedzy, kapitału i technologii, tak do tej pory naturalna, będzie nieuchronnie topnieć. Nie ma na to rady. Niepokojące jest jednak coś innego. Na wielkich obszarach kuli ziemskiej wzrost będzie postępował, bo tam ludzie ciągle go pragną i potrzebują. Pytanie tylko, czy świat jest w stanie to wytrzymać. Mam poważne obawy.
Wzrost Zachodu jakoś wytrzymał?
Stąd moje wątpliwości. Uśredniając, PKB kuli ziemskiej rozwijał się w ostatnich 200 latach w tempie 2 proc. rocznie. Oznacza to, że rok w rok świat produkował więcej i więcej dóbr, nie oglądając się zbytnio na koszty, choćby ekologiczne. I to się raczej nie zmieni. Utrzymanie tempa rozwoju, powiedzmy, rzędu 3 proc. oznacza, że co 23 lata podwajać się będzie ilość produkowanych na świecie towarów i usług. Idźmy dalej: w ciągu następnych 234 lat światowa gospodarka rozrośnie się wtedy... tysiąc razy. Trudno to sobie wyobrazić. Trzeba pamiętać, że organizm rozwijający się w nieskończoność to znakomity materiał na horror lub film katastroficzny. Niekoniecznie na komedię.
ikona lupy />
Meinhard Miegel jeden z najważniejszych współczesnych niemieckich ekonomistów. W latach 1977 – 2008 prowadził Instytut Badań nad Gospodarką i Społeczeństwem (IWG) w Bonn. Doradza niemieckim politykom i przedsiębiorcom. Jego książki („Zdeformowane społeczeństwo”, 2002, „Przełom epok”, 2005, „Wyjście”, 2010) komentujące zachodzące na naszych oczach przemiany ekonomiczne stały się w Niemczech bestsellerami. Fot. Mat. prasowe / DGP