Ta data zostanie z pewnością uznana za przełom w historii gospodarczej świata. Na początku listopada Fed podał, że w ciągu siedmiu miesięcy skupi obligacje amerykańskiego skarbu państwa za 600 mld dol. Mówiąc wprost: będzie dziennie wprowadzał na rynek około 2,5 mld dol. pustego pieniądza.
Pomysł prezesa Fed Bena Bernankego na rozkręcenie gospodarki nie jest nowy. W 2009 roku bank centralny Stanów Zjednoczonych kupił obligacje USA za 1,75 bln dol. Ale rynki finansowe były wówczas bardziej wyrozumiałe. W końcu to czas najpoważniejszego kryzysu finansowego od lat 30. Trudno było więc dziwić się, że w nadzwyczajnej sytuacji Waszyngton podejmuje nadzwyczajne środki, aby ratować gospodarkę. Recydywa Fed okazała się kroplą, która przepełniła czarę goryczy. I uruchomiła debatę nad ustanowieniem nowego systemu finansowego, w którym dolar byłby już tylko jedną z walut rezerwowych i transakcyjnych, na równi z euro, jenem, funtem, a nawet chińskim juanem.

>>> Czytaj też: Attali: Drukowanie dolara to dopiero początek

Po raz pierwszy taką możliwość zaczęli rozważać już nie tylko eksperci, ale i czołowi politycy krajów, które najbardziej tracą na hegemonii dolara: Chiny, Japonia, monarchie Zatoki Perskiej, państwa Ameryki Łacińskiej i Unia Europejska.
Reklama

Nasz dolar, wasz problem

Także do samych Amerykanów zaczyna docierać, że system, w którym cudzoziemcy de facto spłacają gigantyczny dług Stanów Zjednoczonych i podtrzymują życie na kredyt mieszkańców USA, zaczyna się kończyć. Na początku tygodnia prezes Banku Światowego Robert Zoellick, który był wcześniej przedstawicielem ds. handlu zagranicznego USA oraz zastępcą sekretarza stanu za prezydentury George’a W. Busha, zaapelował o ustanowienie nowego, globalnego środka płatniczego, opartego na koszyku głównych walut (dolara, euro, funta i jena) oraz złota. – Zoellick nie tylko potrafi spojrzeć na problem dolara z perspektywy historycznej, ale także rozumie lepiej od innych globalną dynamikę rynków finansowych – podkreśla Jim O'Neill, prezes jednego z największych funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez Goldman Sachs.
Choć udział Stanów Zjednoczonych w globalnym dochodzie narodowym systematycznie spada i wynosi już dziś mniej niż 24 proc., dolar wciąż nie ma konkurentów na rynkach finansowych. To w nim jest lokowanych 62 proc. rezerw walutowych świata, rozlicza się 80 proc. transakcji walutowych oraz deponuje 58 proc. rezerw banków i udzielanych 54 proc. kredytów. Ameryka nie poczuwa się jednak do jakichkolwiek zobowiązań wobec tych, którzy kupując dolary, zawierzyli jej swoje oszczędności. Przeciwnie, od dziesięcioleci dolar nie jest traktowany w Waszyngtonie jako probierz stabilnej wartości, ale środek do podtrzymania wewnętrznego wzrostu gospodarczego. Taką strategię najbardziej dosadnie ujął John Connally, sekretarz skarbu jeszcze w administracji Richarda Nixona: To nasza waluta, ale wasz problem.
Od 1774 r., kiedy wypuszczono go w obieg, dolar stracił aż 96,4 proc. wartości. Inaczej mówiąc, z powodu ciągłej inflacji dolar wyemitowany przed 236 laty dziś wart jest zaledwie 4 centy. Proces załamania kursu nie był jednak równomierny. Gwałtowne spadki następowały, gdy Waszyngton nagle potrzebował dodatkowych pieniędzy. Przede wszystkim na prowadzenie wojen. Już w 1861 r. masowa emisja papierowych dolarów (zwanych continental) doprowadziła do takiego obniżenia wartości waluty, że ukuto powiedzenie „not worth a continental” dla określenia czegoś zupełnie bezwartościowego.

>>> Czytaj też: Urodziny amerykańskiego dolara: 6 lipca 1785 roku dolar stał się oficjalną jednostką pieniężną USA

Proces tracenia wartości przez dolara przyspieszył, gdy USA stały się hegemonem na międzynarodowej mapie świata. – Od kiedy zagraniczni inwestorzy nie mają alternatywy i muszą kupować dolary, Stany Zjednoczone mogą utrzymywać ogromny deficyt handlowy i rosnący dług, przerzucając jego koszty na innych – tłumaczy słynny ekonomista Paul Samuelson.
Taki układ po II wojnie światowej pierwszy wykorzystał prezydent Dwight Eisenhower. Emitowane przez amerykański skarb państwa obligacje, które kupowali początkowo przede wszystkim Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy, a potem także Japończycy, umożliwiły sfinansowanie budowy największej sieci autostrad na świecie, a potem wojny w Wietnamie. Dodatkowo Rezerwa Federalna, która w przeciwieństwie do Europejskiego Banku Centralnego musi podporządkować się wskazówkom Białego Domu, drukowała pieniądze bez opamiętania, aby podtrzymać szybki wzrost gospodarczy. Z tego powodu w latach 1965 – 1981 dolar stracił aż 2/3 wartości. Tyle samo straciły te państwa, które w tej walucie gromadziły poważne rezerwy. Alternatywy jednak nie było.

Nowi słudzy feudała

W 1944 r. zwycięska Ameryka ustanowiła na konferencji w Bretton Woods system walutowy oparty na dominacji dolara. Wszystkie liczące się waluty zachodniego świata zostały powiązane sztywnym kursem z amerykańskim pieniądzem, ten zaś był wymieniany po stałym parytecie 35 dol. za uncję złota.
Pod koniec lat 60. europejscy i japońscy inwestorzy zaczęli podejrzewać, że cały ten system jest fikcją. I mieli rację. Kiedy zaczęli masowo wymieniać dolarowe banknoty na złoto, okazało się, że Waszyngton ma pokrycie w kruszcu tylko na niewielką część wyemitowanego pieniądza. W 1971 r. prezydent Nixon wstrzymał wymianę. Od tej pory wartość dolara miała opierać się wyłącznie na zaufaniu do Stanów Zjednoczonych, a jego kurs wobec innych walut zaczął swobodnie pływać.
W warunkach zimnej wojny żaden kraj wolnego świata nie mógł jednak podważyć warunków dyktowanych przez Waszyngton. Dolary były więc konieczne, aby kupić ropę i inne podstawowe surowce. Trzeba też było się w nie zaopatrzyć, aby móc inwestować w Ameryce. Tylko rynek dolarowy był wystarczająco duży (głęboki), aby móc obsłużyć wszystkie transakcje coraz bardziej globalnej gospodarki. – Można to porównać do średniowiecznej Europy, kiedy feudalny pan miał monopol bicia pieniądza na podległym mu obszarze. Nawet jeśli psuł monetę, zastępując złoto i srebro gorszymi metalami, mieszczanie i chłopi nie mieli wyboru: musieli za ten pieniądz dostarczać na zamek równie dobre jak wcześniej towary – tłumaczy „DGP” Marco Incerti z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).
W roli współczesnych chłopów i mieszczan w ostatnich latach występują przede wszystkim Chiny. W zamian za coraz mniej warte dolary (w latach 1981 – 2009 amerykańska waluta straciła kolejne 50 proc. wartości) Republika Ludowa zalewa amerykański rynek tanimi towarami. Tylko w zeszłym roku deficyt handlowy USA z Państwem Środka osiągnął prawie ćwierć biliona dolarów. Podczas gdy w fabrykach Szanghaju i Kantonu od świtu do zmierzchu za grosze pracowali chińscy robotnicy, Amerykanie mogli żyć na wysokiej stopie, nie tylko nic nie oszczędzając, ale wręcz zadłużając się po uszy.
Handel zagraniczny nie był bowiem jedynym kanałem egzekucji przez Stany Zjednoczone praw feudalnych. Znacznie poważniejszym okazała się sprzedaż amerykańskich obligacji skarbowych. Oferując je w znacznej części cudzoziemcom (na czele z Japończykami i Chińczykami), Amerykanie uzyskali wygodne narzędzie finansowania gigantycznego (15 bln dol.) wewnętrznego długu. W przeciwieństwie m.in. do Niemców, nie musieli zaciskać pasa, aby opłacić tak kosztowne operacje epoki George'a W. Busha, jak wojny w Iraku i Afganistanie, a ostatnio programy ratunkowe dla upadających banków i pakiety stymulacji gospodarki.
– Chiny, podobnie jak wcześniej Europejczycy, długo godziły się na taki układ, bo dawał on możliwość szybkiego wzrostu gospodarczego opartego na eksporcie i legitymizował władze partii komunistycznej – tłumaczy „DGP” Simon Tilford, ekonomista z londyńskiego Center for European Reform. – Pekin dodatkowo wyciągnął wnioski z doświadczeń państw Azji Południowo-Wschodniej, które w trakcie kryzysu finansowego 1997 r. musiały przyjąć twarde warunki MFW, bo nie miały wystarczających rezerw walutowych. Chiny uwierzyły, że duże rezerwy dają niezależność – dodaje. Taka strategia rzeczywiście okazała się słuszna: Chińczycy są dziś uważani za kluczowego gracza w dużym stopniu właśnie dzięki swoim ogromnym zasobom finansowym.

Algieria wyprzedza USA

Sytuacja doszła jednak do absurdu. Globalne rezerwy walutowe świata skoczyły z 1,3 bln dol. w 1995 r. (5 proc. ówczesnego PKB świata) do 8,4 bln dziś (14 proc. PKB). Co ważniejsze, aż 2/3 tej kwoty zgromadziły państwa rozwijające się. Podczas gdy Chiny dysponują niewyobrażalnymi rezerwami 2,6 bln dol., rezerwy Stanów Zjednoczonych to zaledwie 130 mld dol. – mniej niż Algierii czy Tajlandii. W ten sposób powstał kuriozalny układ, w którym biedne państwa podtrzymują rozwój państw bogatych, a nie odwrotnie. – Stanom Zjednoczonym wystarczają symboliczne rezerwy, bo przecież w razie potrzeby zawsze mogą dodrukować dolary – zwraca uwagę Incerti.
Kurs dolara byłby jednak o wiele słabszy, gdyby nie nadzwyczajne starania krajów rozwijających się – od Brazylii po Indie i Chiny – o utrzymanie go na odpowiednio wysokim poziomie poprzez skupywanie setek miliardów pustych dolarów wprowadzanych przez Fed na rynek. Do tych starań dołączają się zresztą również państwa bogate, które także nie chcą umocnienia własnych walut. W ostatnich 15 miesiącach rezerwy walutowe Szwajcarii zwiększyły się czterokrotnie (do 219 mld dol.), bo władze w Bernie kupowały dolary, aby podtrzymać ich kurs wobec franka.
To jednak tylko odwlekanie nieuchronnego. Dotychczasowy podział ról, w którym Amerykanie konsumowali, a Azjaci na nich pracowali, już się skończył. W zamian za swoje poświęcenie Chiny nie mają możliwości doładowania wzrostu gospodarczego. Mimo że najgorsza faza kryzysu minęła, konsumpcja w USA drepcze w miejscu, bo banki nie chcą udzielać zadłużonym ponad miarę Amerykanom nowych kredytów. Z kolei inwestorzy poszukują prawdziwych okazji do robienia biznesu gdzie indziej: na rynkach wschodzących. Ich tempo wzrostu jest bowiem cztero-, czasem nawet pięciokrotnie szybsze niż Stanów Zjednoczonych. Tam przesunął się motor gospodarki świata. Dlatego jak podaje tygodnik „The Economist”, tempo inwestycji bezpośrednich w krajach rozwijających się wynosi już 575 mld dol. rocznie, więcej niż przed kryzysem.
– To kolejne źródło presji na osłabienie amerykańskiej waluty. Zachodnie fundusze muszą zamienić dolary na lokalną walutę, aby kupić aktywa w krajach wschodzących. Na dłuższą metę władze Chin czy Brazylii nie sprostają presji i w końcu dolar będzie musiał się załamać – uważa Simon Tilford. Miarą tego, jak bardzo tracą ci, którzy postanowili oszczędzać w dolarach, są rekordowe notowania złota. Kruszec uważany za opokę stabilności w niepewnych czasach jest już wart przeszło 1,4 tys. dol. za uncję, 40 razy więcej niż w systemie z Bretton Woods. Tyle w ciągu 39 lat stracili inwestorzy, którzy w porę nie zamienili swoich oszczędności na złoto.
Jednak Waszyngton ani myśli zmieniać polityki dalszego osłabiania dolara. To znacznie łatwiejsze niż restrukturyzacja gospodarki i poprawa jej konkurencyjności.

Juan, euro, rubel?

Załamania wartości dolara obawiają się także te państwa, które co prawda nie zalewają świata tanimi produktami konsumpcyjnymi, ale za to eksportują na dużą skalę surowce, a przede wszystkim ropę. Dwaj najwięksi eksporterzy czarnego złota, Arabia Saudyjska i Rosja, chcąc nie chcąc muszą gromadzić dolary, bo właśnie w tej walucie rozliczany jest handel tego surowca. Dlatego Rijad zgromadził już 410 mld dol. rezerw walutowych, a Moskwa przeszło 500 mld. Kłopoty mogą mieć nie tylko państwa, ale też przeciętni Saudyjczycy i Rosjanie. Waluta królestwa Saudów (rial) jest sztywno powiązana z dolarem. Natomiast w Rosji znajduje się w obiegu najwięcej dolarowych banknotów poza samymi Stanami Zjednoczonymi (ich szacunkowa łączna wartość przekracza 25 mld).
– Jest coraz więcej sygnałów, że bezkonkurencyjna pozycja dolara staje się zagrożona. Ludzie chcą znowu mieć jakąś kotwicę, przewidywalny układ odniesienia – uważa Gilles Moec, ekonomista Deutsche Banku. Kilka miesięcy temu artykuł bliskowschodniego korespondenta „The Independent” o tajnych rozmowach przywódców państw Zatoki Perskiej, Rosji, Chin, Japonii i Francji w sprawie zastąpienia dolara w rozliczeniach za zakup ropy doprowadził do poważnego poruszenia na rynkach finansowych mimo gorących zaprzeczeń władz. O odejściu od dolara myślą też Chińczycy. Zdaniem Zhou Xiaochuana, szefa chińskiego banku centralnego, jedną z możliwości jest upowszechnienie użycia specjalnych praw ciągnienia (SDR), wirtualnej waluty emitowanej przez MFW. Z kolei Rosjanie zaczęli na próbę sprzedawać republikom byłego ZSRR niewielkie partie ropy za ruble. I to z pewnym powodzeniem, bo w ostatnich latach kurs rosyjskiej waluty do dolara umocnił się o blisko 25 proc. – Światowa gospodarka przechodzi trudny czas, a pozycja największej waluty rezerwowej jest podawana w wątpliwość. Musimy to wykorzystać – uważa prezydent Dmitrij Miedwiediew.
Wymiernym sygnałem, że epoka absolutnej dominacji dolara się kończy, jest stopniowy spadek udziałów amerykańskiej waluty w rezerwach banków centralnych świata. Od powołania 11 lat temu euro udział dolara spadł z prawie 71 proc. do nieco ponad 62 proc., podczas gdy europejska waluta skoczyła z 18 do 27 proc.
Możliwą detronizacją dolara i spadkiem jego wartości zaczynają się po raz pierwszy niepokoić zwykli Amerykanie. W końcu załamanie jego kursu będzie oznaczać, że tania ropa, tanie towary z Chin i tanie wycieczki staną się w końcu drogie.
Na niedawną decyzję Rezerwy Federalnej o kolejnej emisji pustego pieniądza ostro zareagowała Sarah Palin, niedoszła wiceprezydent USA, a dziś jedna z najpopularniejszych postaci w ruchu Tea Party. – Nie chcemy przejściowych, sztucznych środków podtrzymania wzrostu gospodarczego kosztem wyższej inflacji, która podetnie wartość naszych oszczędności i dochodów. Chcemy stabilnego dolara i reform. Tylko tak znowu osadzimy naszą gospodarkę na zdrowych podstawach – przekonywała niedawno wyborców.
Po latach mirażu tanich kredytów na zakup domów i wszelkich innych dóbr Amerykanie obudzili się z finansowym kacem, którego jeszcze długo nie przezwyciężą. Teraz zastanawiają się, czy takim samym mirażem nie jest tanie finansowanie długu przez zagranicznych inwestorów, którzy bezkrytycznie kupowali dolary. I czy nie lepiej w porę to zmienić, zanim nadejdzie jeszcze większy szok.



ikona lupy />
Jak zmniejszyła się siła nabywcza 100 dolarów z 1774 roku w kolejnych latach / DGP