W przeciwieństwie do stress testów przeprowadzonych w lipcu ubiegłego roku tym razem instytucje finansowe mają zostać poddane rzetelnej analizie, która wykaże, czy są w stanie utrzymać się na powierzchni i rozwijać bez pomocy władz publicznych, czy też muszą pogodzić się z przejęciem przez konkurentów, a nawet bankructwem.
Bruksela przez trzy lata od wybuchu kryzysu finansowego starała się uniknąć takiego scenariusza. Zdobyła się na odwagę, gdy okazało się, że od tego zależy przetrwanie euro, a nawet samej Unii. Od miesięcy inwestorzy nie chcą już kredytować nie tylko greckich i irlandzkich banków, lecz także portugalskich i hiszpańskich. Obawiają się, że nie odzyskają pożyczonych pieniędzy, bo instytucje finansowe peryferyjnych krajów strefy euro są w tak złej kondycji, że grozi im tylko bankructwo. Aby ratować imponderabilia, kanclerz Angela Merkel, która do tej pory łudziła się, że będzie można uniknąć surowej kuracji, teraz nakazała unijnej centrali przeprowadzenie dogłębnej oceny kondycji instytucji finansowych. Zajmie się tym nowa londyńska European Banking Authority (EBA), przejmując po części rolę kontynentalnej instytucji nadzoru bankowego. Wzorem dla nowych stress testów ma być Ameryka. Komisarz ds. rynku wewnętrznego Michel Barnier już podjął bezpośrednie rozmowy z Waszyngtonem, aby nauczyć się, jak należy uzdrawiać banki. – Doświadczenie Stanów Zjednoczonych pokazało, że tylko odważna restrukturyzacja sektora finansowego stwarza warunki dla przezwyciężenia kryzysu finansowego i wzrostu gospodarczego – mówi „DGP” Nicolas Veron, główny ekonomista brukselskiego Instytutu Breugla. – Po kryzysie w latach 80. Japonia nie odważyła się na taki krok i do dziś dynamika jej gospodarki jest zahamowana. Jeśli Europa chce uniknąć takiego losu, musi naśladować Amerykę – dodaje.

Lekcje zza oceanu

Reklama
Waszyngton też popełnił kardynalny błąd, pozwalając na bankructwo Lehman Brothers. Jednak w październiku 2008 r., gdy stało się jasne, że amerykańskie banki straciły do siebie zaufanie i nie chcą udzielać sobie kredytów, administracja George’a W. Busha zdecydowała się na bezprecedensowe działania. Opracowany przez sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona plan przejęcia przez państwo za 700 mld dol. zł długów (głównie pożyczek hipotecznych) w zamian za udziały w największych bankach był w liberalnej Ameryce czymś niespotykanym. Szybko przyniósł jednak efekty: inwestorzy nie tylko uwierzyli, że Biały Dom nie pozwoli na upadek wielkich instytucji finansowych, lecz także zrozumieli, że władze są w stanie oszacować skalę dziury pozostawionej po upadku rynku nieruchomości i ją zasypać.
W Europie władze publiczne poświęciły nie mniej pieniędzy na ratunek banków. Sam brytyjski pakiet wspomagania instytucji finansowych, opracowany również w październiku 2008 r. przez ówczesnego ministra skarbu Alistaira Darlinga, kosztował 500 mld funtów (850 mld dol.). Jednak mimo daleko posuniętej integracji unijnego rynku finansowego europejscy przywódcy nie zdobyli się na opracowanie całościowego planu uzdrowienia banków na wzór programu Paulsona. – To poważna różnica, bo o ile w USA akcjonariusze, klienci i partnerzy banków zostali zapewnieni, że za instytucjami finansowymi stoi państwo, o tyle w Europie takiej pewności mieć nie mogli – mówi „DGP” Neil Shearing, ekspert londyńskiej agencji analitycznej Capital Investment.
Ostrzeżeniem była Islandia, gdzie aktywa banków przerosły aż ośmiokrotnie dochód narodowy kraju. Gdy pękła bańka nieruchomości, rząd w Rejkiawiku nie był w stanie znaleźć odpowiednich funduszy na ratowanie instytucji finansowych przed upadkiem. Także w wielu innych, mniejszych krajach Unii banki rozrosły się do nieproporcjonalnych rozmiarów. Gdy na skraju bankructwa stanęły belgijskie Fortis i Dexia (największy na świecie kredytodawca władz samorządowych), przez wiele tygodni nie było jasne, czy władze je uratują (ostatecznie zrobiły to przy pomocy Francji i Holandii). Podobne wątpliwości dotyczyły także wielu innych banków, jak holenderskiego giganta ING czy irlandzkiego Allied Irish Bank.

Oblany egzamin

Amerykanie nie poprzestali jednak na przejęciu złych długów. Postanowili także dokładnie prześwietlić rachunki instytucji finansowych. Opublikowane w maju 2009 r. stress testy objęły 19 największych banków o aktywach przynajmniej 100 mld dol., które razem kontrolują ponad 2/3 rynku kredytowego USA. Założenia były surowe. Przewidywały m.in., że głęboka recesja przedłuży się do trzech lat (spadek PKB jeszcze w 2010 r. miałby osiągnąć 2 proc.), rynek nieruchomości załamie się o kolejne 10 proc., zaś zamrożenie pożyczek na rynku międzybankowym spowoduje, że tylko najsilniejsze instytucje finansowe nie stracą płynności. Wynik stress testów był porażający. Okazało się, że aż 10 banków nie przeszło egzaminu i łącznie musi zwiększyć swój kapitał rezerwowy o 75 mld dol. Wyszło na to, że słabeuszami są ikony amerykańskich finansów. Rezerwa Federalna uznała m.in., że Bank of America potrzebuje przynajmniej 34 mld dol., aby można było uznać go za instytucję bezpieczną, Well Fargo – 14 mld dol., a Citigroup – 6 mld dol. Waszyngton dał im sześć miesięcy na znalezienie na rynku świeżego kapitału pod groźbą utraty licencji na prowadzenie niektórych operacji finansowych.
– To był początek fali fuzji i przejęć w amerykańskim sektorze bankowym, która objęła około 50 dużych instytucji finansowych. Operacje te okazały się bolesne dla akcjonariuszy, ale przyczyniły się do uzdrowienia rynku – uważa Wolfgang Gerke, ekspert Bawarskiego Centrum Finansowego (BFC). Jednym z przykładów jest upadek Washington Mutual (WM), szóstego co do wielkości banku USA. Uratowany najpierw przez władze federalne został po trzech miesiącach odsprzedany za ułamek wartości sprzed kryzysu bankowi J.P. Morgan. Na tej operacji akcjonariusze WM stracili około 8 mld dol. w postaci akcji. Jednak bank, który jeszcze w 2007 r. miał 327 mld dol. aktywów (często nie do odzyskania), przestał być obciążeniem dla władz publicznych.
W Europie stress testy zostały przeprowadzone zaledwie dwa miesiące po Stanach Zjednoczonych. Jednak w przeciwieństwie do USA europejskie oceny nie przywróciły zaufania do sektora bankowego ani nie zainicjowały fali fuzji na skalę kontynentu. Prześwietlenie objęło 90 banków, jednak kontrolowały one mniejszą część rynku niż w USA. Co ważniejsze, Bruksela uznała, że tylko 6 z nich nie przeskoczyło poprzeczki i wymaga łącznego dokapitalizowania o zaledwie 3,5 mld euro. – Taki rezultat nie był spowodowany lepszą kondycją europejskich banków, ale łagodniejszymi kryteriami ich oceny – mówi „DGP” Jorge Nunez, ekspert rynku bankowego w brukselskim Centrum Europejskich Analiz Politycznch CEPS. – Nie uwzględniono ani możliwości bankructwa niektórych krajów strefy euro (i utraty wartości ich obligacji, które zakupiły banki), ani utraty płynności banków, ani ostrej i długiej recesji w strefie euro połączonej z dalszym załamaniem rynku nieruchomości – podkreśla. Mimo to nawet w Niemczech, kraju uważanym za wzór ortodoksji finansowej, politycy zrobili dobrą minę do złej gry. – To pozytywny sygnał, który pozwoli nam na przezwyciężenie kryzysu – zapewniał po publikacji części wyników stress testów minister finansów Wolfgang Schaeuble.
Innym powodem łagodniejszego potraktowania przez władze publiczne unijnych banków był lobbing instytucji finansowych. Zazwyczaj wielkie korporacje mają znacznie większy wpływ na decyzje Kongresu i Białego Domu niż Rady UE, choćby dlatego że w Unii do swojego poglądu trzeba przekonać nie jednego przywódcę, ale dwudziestu siedmiu. Tym razem było jednak inaczej, bo w każdym państwie członkowskim UE wpływy sektora bankowego we władzach publicznych okazały się przemożne. To dlatego na 40 członków specjalnej grupy doradczej Komisji Europejskiej ds. uzdrowienia rynku finansowego aż 36 wywodziło się z samych banków.
Przykładów bliskich związków łączących europejskie elity polityczne i finansowe jest wiele. Szczególne wydaje się choćby powiązanie niemieckich polityków z 7 bankami regionalnymi (Landesbank). Cztery z nich poniosły wielomiliardowe straty z powodu nieudanych inwestycji, przede wszystkim na rynku derywatów w USA oraz kredytach hipotecznych w krajach śródziemnomorskich. Jednak kanclerz Angela Merkel nie wyciągnęła konsekwencji wobec zarządów tych banków, które są mianowane przez władze samorządów aktualnie rządzących partii politycznych – także CDU. Lokalne władze same pchały zresztą landesbanki do prowadzenia ryzykownej polityki inwestycyjnej, która miała pozwolić na wypracowanie dużych zysków i sfinansowanie w ten sposób inwestycji popularnych wśród wyborców.
Brytyjski „Daily Mirror” ujawnił z kolei kilka dni temu, że spośród 498 konserwatywnych deputowanych do parlamentu aż 134 jeszcze niedawno pracowało w zarządach banków (także 1/3 spośród 193 członków Izby Lordów). Przykładem jest m.in. lider klubu Konserwatystów w Izbie Sir George Young, który wcześniej był jednym z dyrektorów banku inwestycyjnego Hill Samuel. Zdaniem gazety to właśnie wpływy lobby bankowego spowodowały, że podatek od zysku banków został ostatecznie radykalnie ograniczony, podobnie jak limit premii wypłacanych bankierom (w ub.r. cztery największe brytyjskie banki wypłaciły przeszło 200 członkom zarządu premie przekraczające milion funtów).
– We Francji czołowi politycy i prezesi banków kończą te same szkoły (jak Ecole Nationale d’Administration – ENA) i tworzą zamknięty krąg towarzyski – tłumaczy Nicolas Veron. Przykładem były szef doradców ekonomicznych prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego Francois Perol, który przed przejściem do Pałacu Elizejskiego pracował w banku Rothschild & Cie, a teraz kieruje bankiem powstałym (pod naciskiem Sarkozy’ego) z fuzji Banque Populaire i Caisse d’Epargne.

Niechęć do obcych

Kolejną przyczyną o mniejszej skuteczności stress testów po wschodniej stronie Atlantyku jest większe rozdrobnienie europejskiego sektora bankowego. Wciąż bardzo dużą rolę odgrywają w nim banki spółdzielcze, jak hiszpańskie cajas czy niemieckie landesbanki, których struktura pozostaje niejasna, a rachunki – trudne do prześwietlenia. Jednak to przede wszystkim względy narodowościowe zdecydowały o łagodniejszym potraktowaniu europejskich banków. – Logiczną konsekwencją stress testów powinna być fala restrukturyzacji słabszych banków i ich przejęcie przez zdrowsze instytucje finansowe, także z innych krajów Unii. Na to jednak nie było zgody rządów większości państw Wspólnoty – uważa Veron. Jego zdaniem struktura rynku finansowego w Polsce, gdzie ponad 2/3 banków należy do obcego kapitału, wciąż jest w Unii wyjątkiem, a nie regułą.
Jednym z przykładów niechęci do sprzedaży obcym grupom finansowym największych banków jest Hypo Real Estate, czołowy niemiecki bank hipoteczny. Pod koniec 2008 r. stanął na skraju bankructwa z powodu kolosalnych strat poniesionych na irlandzkim rynku nieruchomości. W środku kryzysu żadna z niemieckich prywatnych grup finansowych nie była jednak gotowa przejąć upadającego giganta, zaś Berlin nawet nie rozważał sprzedania go zagranicznemu partnerowi. Pozostały władze publiczne: Hypo Real kosztem 102 mld euro został upaństwowiony.
Niemcy nie były wyjątkiem: awersję do sprzedawania własnych banków obcym inwestorom ma większość rządów w Unii. W tym Francja. Gdy w 2008 r. okazało się, że makler Societe Generale Jerome Kerviel doprowadził poprzez ryzykowną strategię inwestycyjną do strat 4,9 mld euro, jeden z największych i najstarszych banków Francji stanął na skraju bankructwa. Aby ustrzec go przed przejęciem przez którąś z zagranicznych grup kapitałowych, rząd podjął poufne rozmowy z innym wielkim francuskim bankiem BNP/Paribas i przekonywał go do przejęcia Societe Generale. – Dla Nicolasa Sarkozy’ego ważniejsze było, aby Societe Generale nie kontrolowali Niemcy, niż ryzyko, że w ten sposób powstanie kolosalna grupa finansowa, której w razie upadku państwo francuskie nie będzie w stanie uratować – wskazuje Veron. Ostatecznie Societe Generale zdołała przetrwać o własnych siłach.

Trzy lata za późno

Przejęcie przez amerykańskie państwo mniejszościowych udziałów w największych bankach okazało się zjawiskiem przejściowym. Już w 2010 r. większość instytucji finansowych, które wystąpiły rok wcześniej o pomoc do władz federalnych, zanotowała zyski. Citigroup zarobił w tym czasie na czysto 10,6 mld dol., zaś JP Morgan – 17,3 mld dol. Dzięki temu w ciągu trzech lat od uruchomienia przez Biały Dom pakietu ratunkowego większość instytucji finansowych zdołało odkupić od państwa swoje udziały. W Europie to się nie udało. Największe banki, którym podatnicy musieli przyjść z pomocą, jak Royal Bank of Scotland czy Hypo Real, pozostały w rękach państwa.
Unikanie bolesnej restrukturyzacji na niewiele się jednak zdało. Już dziesięć tygodni po przeprowadzeniu stress testów wyszło na jaw, że na skraju bankructwa znalazła się Irlandia. Jej czołowe banki – Allied Irish Bank (AIB) czy Bank of Ireland – które przeszły próbę narzuconą przez Brukselę, okazały się workiem bez dna. Aby powstrzymać panikę, rząd Briana Cowena zapowiedział, że państwo będzie gwarantowało wszystkie depozyty i kosztem około 50 mld euro upaństwowił najważniejsze instytucje finansowe kraju. Niemal z dnia na dzień Zielona Wyspa słynąca z uporządkowanych finansów publicznych zamieniła się w jeden z bardziej zadłużonych krajów strefy euro. Przerażeni inwestorzy zaczęli domagać się coraz większej premii za ryzyko zakupu irlandzkich obligacji. Dublin znalazł się pod ścianą i w listopadzie wystąpił o pomoc do Unii Europejskiej w ratowaniu przed bankructwem. Bruksela uruchomiła awaryjny pakiet 67 mld euro, ale za cenę drakońskiego programu oszczędnościowego. W ten sposób za błędy banków zapłacili irlandzcy podatnicy, natomiast struktura sektora finansowego nie zmieniła się. Co gorsza, mimo ogromnych wyrzeczeń gospodarka wciąż drepcze w miejscu.
Irlandzki kryzys zmiótł resztkę zaufania, jakim cieszyły się europejskie banki. „Rozumowanie inwestorów było proste: skoro instytucje finansowe jednego z najbogatszych i najbardziej dynamicznych krajów Europy okazały się w tak złym stanie, to jak muszą wyglądać rachunki w państwach południa Unii, które od dawna miały złą opinię” – wskazuje w artykule opublikowanym w „Wall Street Journal” Charles Grant, ekspert londyńskiego Centre for European Reform (CER). Na przełomie 2010 i 2011 r. banki przestały pożyczać instytucjom finansowym Portugalii i Hiszpanii w obawie, że nigdy nie spłacą swoich zobowiązań. Przed utratą płynności i bankructwem iberyjskie banki uratował Europejski Bank Centralny (EBC). Tylko w grudniu udzielił on samym portugalskim bankom 41 mld euro preferencyjnych kredytów.
Taki układ na dłuższą metę jest jednak nie do zaakceptowania dla najważniejszych krajów Unii, przede wszystkim Niemców. Podważa bowiem wiarygodność EBC i pośrednio osłabia wiarygodność euro. – Bank centralny nie tylko przestaje się koncentrować na utrzymaniu niskiej inflacji, ale pod presją władz politycznych udziela kredytów instytucjom finansowym, które są w złej kondycji. Jego niezależność staje więc pod znakiem zapytania – mówi „DGP” Jorge Nuniez. Strategia EBC okazała się jednak nie tylko ryzykowna, lecz także nieskuteczna. Po Portugalii i Hiszpanii rynki zaczęły podawać w wątpliwość instytucje finansowe zarówno z krajów peryferyjnych Unii, jak i z jej środka. Pod obstrzałem inwestorów znalazła się Belgia, a także Włochy.
Zdaniem agencji analitycznej CB Richard Ellis od początku kryzysu unijne banki straciły (głównie z powodu załamania rynku nieruchomości) 476 mld euro. Jednak zgodnie z tymi szacunkami wciąż mają w swoim bilansie kredyty hipoteczne o wartości 1,3 bln euro. Jakiej części z nich nigdy nie uda się odzyskać – nie wiadomo. Takie pytania w każdej chwili mogą wywołać panikę na europejskim rynku finansowym, której nikomu się już nie da opanować. Aby temu zapobiec, rządy najbardziej zagrożonych krajów Europy postanowiły wreszcie zmierzyć się z prawdą. Zaczęła Hiszpania. W minionym tygodniu prezes banku centralnego Miguel Angel Fernandez Ordonez przyznał, że 5,68 proc. kredytów udzielonych przez hiszpańskie instytucje finansowe nie sposób odzyskać. Ich wartość (104,7 mld euro) jest co prawda niższa, niż szacują prywatne agencje analityczne (Moody’s uważa, że złe kredyty w Hiszpanii są warte 176 mld euro), jednak zaczyna obrazować skalę problemu.

Na początek Hiszpania

Władze w Madrycie postanowiły także wreszcie przełamać bliskie powiązania między elitą finansową i polityczną kraju. Chodzi przede wszystkim o banki spółdzielcze – cajas, w których zarządach zwykle zasiadali przedstawiciele lokalnych samorządów. Na fali bardzo niskich stóp procentowych po przyjęciu przez Hiszpanię euro udzielały one kredytów hipotecznych na olbrzymią skalę (z tego powodu liczba oddziałów cajas urosła do 25 tys.), zaś ceny mieszkań urosły do astronomicznych poziomów (za metr kwadratowy mieszkania w bloku na peryferiach Barcelony w 2007 r. trzeba było zapłacić 4 – 5 tys. euro wobec 2 tys. euro w centrum Warszawy). Po tej mieszkaniowej fieście Hiszpania budzi się jednak z ciężkim kacem. W kraju jest aż 700 tys. mieszkań, które nie znalazły nabywców, a kilka milionów Hiszpanów ma kłopoty ze spłatą zaciągniętych pożyczek. Aby ratować cajas przed upadkiem, rząd już doprowadził do ich fuzji w większe grupy (liczba banków spółdzielczych zmniejszyła się z 45 do 17). Rozpoczął także proces ich przebudowy w normalne banki komercyjne, co jest warunkiem sprzedaży większym grupom finansowym. W przeciwieństwie do cajas największe banki Hiszpanii jak Santander są uważane za w miarę zdrowe.
Proces uzdrawiania ma jednak objąć wszystkie banki Europy, a nie tylko te w Hiszpanii. W lutym ministrowie finansów Unii Europejskiej ustalą szczegóły nowych stress testów, które zostaną przeprowadzone najpóźniej do maja. Już jednak wiadomo, że w stosunku do tych z zeszłego roku będą różniły się radykalnie. Po raz pierwszy uwzględnią one możliwość bankructwa niektórych krajów strefy euro (a więc i utraty części wartości obligacji przetrzymywanych przez banki) oraz ryzyko utraty płynności przez unijne instytucje finansowe. Stress testy mają także objąć o wiele więcej banków niż w lipcu zeszłego roku. A ich wyniki zostaną przynajmniej w znacznej części upublicznione. W ten sposób, obiecuje komisarz ds. rynku wewnętrznego Michel Barnier, Europa przeprowadzi równie rygorystyczną analizę jak Ameryka trzy lata temu.
Trzyletnia zwłoka może jednak okazać się poważnym problemem. Średnie zadłużenie w krajach strefy euro wynosi już 86 proc. PKB. Jeśli Unia chce utrzymać zaufanie inwestorów, dalsze zwiększanie zobowiązań nie jest możliwe. Dlatego nie bardzo wiadomo, skąd europejskie rządy znajdą fundusze na dokapitalizowanie banków, jeśli taki będzie wniosek z wiosennych stress testów. Zdaniem ekspertów same hiszpańskie cajas będą potrzebowały przynajmniej 50 mld euro świeżych kapitałów. Gdyby rząd w Madrycie zdecydował się taką kwotę przekazać, tegoroczny deficyt budżetowy Hiszpanii zamiast planowanych 6 proc. PKB wyniósłby 11 proc. Rynki finansowe nie przyjęłyby tego ze spokojem.
ikona lupy />
Europejskie elity polityczne i finansowe łączą wyjątkowo bliskie związki. Na zdjęciu niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble i prezes Deutsche Banku Josef Ackermann Fot. Reuters/Forum / DGP