Perspektywy gospodarcze na rok 2012 nie są dobre: większość zachodnich gospodarek wpadnie w recesję. Czy pan – jeden z najbardziej wytrawnych znawców alchemii wzrostu gospodarczego – może powiedzieć, co się dzieje?

Do głosu doszły te czynniki, które bardzo silnie blokują wzrost gospodarczy. Chodzi tu przede wszystkim o wysokie zadłużenie. Historia gospodarcza uczy nas, że zadłużenie może pobudzać wzrost. Niestety zawsze przychodzi taki moment, w którym dług zaczyna działać jak zaciągnięty hamulec ręczny: choć dodajesz gazu, pojazd i tak stoi w miejscu. Ta granica została na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, przekroczona. W przypadku Europy dochodzi jeszcze problem wrażliwości fi nansowej, czyli niesłychanie dużej podatności na sytuację, w której nawet stosunkowo niewielki wstrząs ekonomiczny – np. stan greckich fi nansów publicznych – powoduje olbrzymie, często wręcz nieproporcjonalne skutki dla całego organizmu. Ma to wiele wspólnego ze specyfi czną konstrukcją UE, która jest już czymś więcej niż tylko związkiem samodzielnych gospodarek, a czymś mniej niż jeden organizm ekonomiczny.

>>> Czytaj też: Europejski bank pustego pieniądza. Sposobem na długi mają być nowe długi

Czy można liczyć, że w nadchodzących miesiącach sytuacja Zachodu zacznie się poprawiać?

Reklama

Będzie to bardzo trudne. Weźmy Stany Zjednoczone. Kryzys 2008 roku uderzył najmocniej w dwa sektory: budownictwo i fi nanse, które były w ostatnich dwóch dekadach kołem zamachowym gospodarki i pozwalały USA rozwijać się w tempie szybszym niż Europa. To nie tak, że po kryzysie ludzie nie będą już budowali domów i przestaną inwestować na Wall Street. Oba sektory w końcu się odbiją, ale nie odzyskają roli, którą odgrywały przed kryzysem. Szok był zbyt duży, wielu graczy straciło zbyt wiele zasobów, by chcieli wrócić do poprzednich sposobów robienia interesów. Ale nie można też spodziewać się efektownego odrodzenia starych sektorów gospodarki, np. produkcji klasycznych dóbr przemysłowych, jak samochody czy telewizory, którymi amerykańska gospodarka stała w czasie powojennego cudu gospodarczego. Po pierwsze dlatego, że nie można już liczyć na takie zyski jak kiedyś, a po drugie w tego typu produkcji już dawno wyspecjalizowały się inne, bardziej konkurencyjne części świata. Amerykanie muszą wymyślić nowe sposoby na wykorzystanie siły roboczej i zasobów intelektualnych.

A Europa?

Podobnie. Ale do tego dochodzi jeszcze fatalne i bezkrytyczne przyjęcie fi lozofi i wielkiego oszczędzania w całej Wspólnocie. Wszyscy zgadzają się, że dług trzeba zmniejszać, ale należy to robić z głową. Przede wszystkim tak, by nie zabić wzrostu gospodarczego. Nie tylko: podatki w górę, wydatki w dół, prywatyzacja na start i czekamy na efekty. To pogorszy sprawę, zdusi ożywienie i na dłuższą metę utrudni wyjście z pułapki morderczego długu publicznego.

W takim razie Zachód ma kontynuować życie na kredyt?

Nie o to chodzi. Mówię raczej o pewnym zniuansowaniu podejścia do koniecznych reform gospodarczych. Najważniejszą rzeczą jest to, żeby wystrzegać się jednej dobrej recepty, którą potem stosuje się uniwersalnie dla bardzo różnych gospodarek. To nie jest błahe spostrzeżenie. Przenoszenie recept z jednego kraju do innego bardzo często zawodzi. Każda dobra polityka prowzrostowa musi być szyta na miarę. Powinna odwoływać się do sceny politycznej, kultury, ekonomii. Przykłady można mnożyć.

Prosimy...

Pod koniec lat 80. wśród zachodnich ekspertów zaczęło panować przekonanie, że jedynym sposobem na pobudzenie wzrostu jest zbiór metod, które zwykło się nazywać konsensusem waszyngtońskim. To znaczy: dyscyplina budżetowa, konkurencyjna waluta, liberalizacja handlu i finansów, prywatyzacja i deregulacja. Potem w latach 90. dodano do nich jeszcze konieczność przeprowadzenia reform instytucjonalnych, czyli walkę z korupcją, poprawę pracy sądownictwa, ulepszenie ładu korporacyjnego. Przez ponad dwie dekady konsensus waszyngtoński był oficjalną polityką, którą bogaty Zachód zalecał reszcie świata. Ci, którzy ją przyjmowali, byli uważani za prymusów w nadrabianiu opóźnień cywilizacyjnych, reszcie wieszczono smutne lata gospodarczej mizerii. Wśród tych pierwszych wymieniano wówczas najczęściej Amerykę Łacińską. Kraje takie jak Meksyk, Argentyna, Brazylia, Kolumbia czy Peru w latach 80. i 90. zrobiły naprawdę wiele, by zreformować gospodarki w duchu konsensusu waszyngtońskiego, często kosztem znaczącego zwiększenia napięć społecznych i politycznych. Istnieje metoda, za pomocą której można porównywać zakres reform strukturalnych na skali od zera do jednego. Według tych wyliczeń Ameryka Łacińska przesunęła się w latach 1985 – 1999 z poziomu 0,34 na poziom 0,58. Niestety nie przełożyło się to na przyspieszenie gospodarcze. Po roku 1980 latynoskie gospodarki rozwijały się w tempie dużo wolniejszym niż w poprzednich dekadach. Odwiedziłem kiedyś pewien niewielki kraj w Ameryce Łacińskiej, w którym przyjął nas tamtejszy minister finansów. Z dumą prezentował nam, jakie to kolejne generacje wolnorynkowych reform wprowadził w życie jego kraj. Problem polegał na tym, że niewiele z nich wynikało. Wzrost gospodarczy był znikomy, inwestycje pozostawały na bardzo niskim poziomie, a nierówności społeczne się zwiększały. A kto w tym czasie rozwijał się najszybciej?

Oczywiście Azja.

Właśnie Azja, która w praktyce trzymała się jak najdalej od zasad konsensusu waszyngtońskiego.

Trudno jednak zaprzeczyć, że początek chińskiego cudu gospodarczego wiąże się z porzuceniem komunizmu i przestawieniem się na kapitalizm.

Mówienie o wielkich ideach, takich jak kapitalizm czy komunizm, niewiele wnosi do zrozumienia fenomenu wzrostu gospodarczego. Nikt nie wierzy przecież, że centralne planowanie jest wiarygodną alternatywą, ale równocześnie niewielu łudzi się, że sama deregulacja wystarczy, by obudzić uśpiony wzrost. Nie ma więc co marzyć o wielkich ideach, należy raczej rozmawiać o konkretnych pomysłach. Można podzielić je na te, które działają, i te, które zawodzą. Wracając do naszego przykładu: podstawowa różnica polega na tym, że Azjaci nie zastosowali pomysłów wymyślonych dla nich w innej części świata, ale stworzyli własny model rozwoju gospodarczego pasujący do ich specyfiki. W Chinach jednym z pierwszych kroków otwierających tamtejszą gospodarkę na kapitalizm pod koniec lat 70. była reforma rolnictwa. Każdy zachodni ekonomista doradziłby pewnie Pekinowi, by zaczął od zniesienia państwowego systemu nakazowego, który zobowiązywał chłopów do oddawania plonów po kontrolowanych przez państwo cenach. Za tym pewnie poszłaby propozycja prywatyzacji ziemi według zasady, że na swoim gospodarzy się efektowniej, potem reforma podatkowa, bo państwo, tracąc dostęp do taniego ziarna, zostałoby pozbawione kluczowych wpływów budżetowych. Chińscy komuniści, zdając sobie zapewne sprawę z tego, że w końcu czekałoby ich oddanie władzy, postanowili iść zupełnie nieszablonową drogą. Zliberalizowali rolnictwo tylko marginalnie, zachowując nietknięty system planowy. Chłopom pozwolono sprzedawać nadwyżki plonów, ale dopiero gdy wypełnią zobowiązania wobec państwa. Okazało się, że była to świetna droga na skróty. Chiny dostarczyły producentom bodźców do efektywnej pracy, chroniąc rząd przed negatywnymi skutkami liberalizacji. Innym dobrym posunięciem było stworzenie przedsiębiorstw miejsko-wiejskich. Prawa własności nie należały w nich ani do osób prywatnych (model zachodni), ani rządu centralnego (model komunistyczny), lecz do lokalnych komun. Administracja regionalna chętnie zapewniała koniunkturę tym przedsiębiorstwom, ponieważ partycypowała w ich zyskach. Starała się bardziej, niż gdyby zyski płynęły bezpośrednio do Pekinu. W efekcie przedsiębiorstwa miejsko- -wiejskie były kołem zamachowym chińskiej gospodarki w latach 90., stanowiąc 50 proc. wytwarzanej przez przemysł wartości dodanej. Trudno uznać te rozwiązania za podręcznikowy kapitalizm. A jednak nie sposób zaprzeczyć, że Chiny to kraj szybkiego rozwoju gospodarczego.

A może Chiny to po prostu wyjątek?

Nic z tych rzeczy. Chińczycy kroczenia własną drogą uczyli się od innych azjatyckich tygrysów. Weźmy Koreę Południową. Gdyby rozliczać jej politykę promowania wzrostu tylko na podstawie zgodności z zachodnim rozumieniem kapitalizmu, trzeba by wystawić jej bardzo kiepskie oceny. Po przejęciu władzy w 1961 r. gen. Park Chung-hee aresztował część najbogatszych biznesmenów na podstawie prawa o nielegalnym gromadzeniu bogactwa. Zostali oni następnie zwolnieni pod warunkiem, że założą przedsiębiorstwa i zrezygnują z udziału w nich na rzecz państwa. Mimo tak kiepskiego klimatu inwestycyjnego Korea weszła w tym okresie na ścieżkę szybkiego wzrostu. Inny przykład to Tajwan, który tradycyjnie produkował i eksportował cukier. Gdy na początku poprzedniej dekady ceny surowca zaczęły gwałtownie spadać, rząd w Tajpej szybko zdał sobie sprawę, że nie może czekać, aż dekoniunktura doprowadzi do zubożenia i niezadowolenia rolników. Natychmiast ruszył więc rządowy program rozwinięcia hodowli storczyków. Władze płaciły za laboratoria genetyczne, infrastrukturę służącą do pakowania i transportu kwiatów, nowe wodociągi i połączenia elektryczne ze szklarniami, a wreszcie sale wystawowe. Za wszystko prócz utrzymania szklarni. Toż to interwencjonizm państwa w czystej postaci, który według zwolenników konsensusu waszyngtońskiego powinien przynieść jak najgorsze rezultaty.

Z naszej perspektywy te argumenty brzmią niezbyt trafnie. Polska należy do tych gospodarek, w których pójście za radami konsensusu waszyngtońskiego przyniosło sukces.

Dokładnie tak. I to kolejny dowód na to, jak ważna jest lokalna specyfi ka. Kraje takie jak Polska przeszły podobną drogę historyczną do zachodu Europy, miały wcześniejsze doświadczenia z instytucjami kapitalistycznymi i przewidywały wstąpienie do UE w rozsądnym czasie, więc w waszym przypadku opłaciło się kopiować zachodnie instytucje i ograniczyć koszty eksperymentowania z własnymi. Ale nie jestem już pewien, czy ta sama strategia przyniosłaby dobre skutki w przypadku Ukrainy czy Kirgistanu.

Czy cierpiący na wzrostową zadyszkę Zachód może się czegoś nauczyć z tych lekcji?

Nie chodzi tu o wzorowanie się na azjatyckich pomysłach. Raczej o przyjęcie do wiadomości tego, że rozwój gospodarczy to proces podlegający nieprzerwanej ewolucji. Nie da się raz na zawsze za pomocą dobrego ustawienia bodźców zapewnić sobie wiecznego wzrostu. Powiem więcej, utrzymanie wzrostu jest o wiele trudniejsze niż jego zainicjowanie. Cały czas zmieniają się okoliczności polityczne, skłonność ludzi do pracy, pojawiają się nowe wynalazki albo trzeba reagować na posunięcia innych. Nie wystarczy osiągnąć stabilność makroekonomiczną, dobrze wykształcić obywateli czy dorobić się sprawnej administracji. W praktyce najważniejsza jest zdolność rządu do odpowiedniego stymulowania aktywności gospodarczej i przedsiębiorczości w nietradycyjnych nowatorskich dziedzinach. W praktyce takie – czasem uważane za przebrzmiałe – hasła jak polityka przemysłowa czy konkurencyjność walutowa potrafi ą zdziałać cuda i odblokować wszystkie hamulce, po czym gospodarka rusza do przodu.

W książce „Jedna ekonomia, wiele recept” tworzy pan nawet specjalną mapę wprowadzania w życie takich reform.

Pokazuję w niej, że rządzący nie są bezradni wobec ekonomii. Niezależnie od etapu rozwoju, na którym znajduje się ich gospodarka, mogą stymulować ją lepiej albo gorzej. Za pomocą mojej diagnostyki wzrostu mogą próbować rozwikłać odwieczny dylemat każdego polityka, jak osiągnąć najlepsze efekty przy najmniejszym zużyciu dostępnych środków.

Jak to działa?

Zaczynamy od pytania, co utrzymuje wzrost na niskim poziomie. Czy jest to niski zwrot z działalności gospodarczej, czy może wysoki koszt finansowania? Jeśli to pierwsze, pytamy dalej, czy jest to związane ze niewystarczającą infrastrukturą, niskim kapitałem ludzkim, a może słabościami rządzenia, np. nieodpowiednimi podatkami. I tak dalej. W pewnym momencie dostajemy cały splot problemów hamujących wzrost. Teraz zabawa zaczyna się na dobre, bo trzeba się zdecydować, jaką strategię zmian najskuteczniej będzie przyjąć. Czy pójść drogą reform hurtowych, czy może wybrać zmiany ukierunkowane na największe ograniczenia. Kiedy już odpowiemy sobie na te pytania, trzeba zacząć działać. Kluczem jest zastosowanie właściwej polityki przemysłowej. Trzeba rozumieć ją jako jeden wielki proces odkrywania, podczas którego i rząd, i fi rmy poznają rachunek podstawowych kosztów oraz możliwości związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej. I wspólnie angażują się w jak najlepszą koordynację tego procesu. Zarówno rząd, jak i firmy mają sobie coś ważnego do powiedzenia.

Jak to wygląda w praktyce?

Weźmy innowacje w nietradycyjnych gałęziach przemysłu, czyli te, które de facto okazują się później najcenniejsze dla całej gospodarki. Tak naprawdę sektor prywatny niezbyt często może sam z siebie generować te innowacje. Im kraj biedniejszy, tym bardziej innowacyjność potrzebuje pomocy ze strony państwa. Subsydia nie mogą być jednak zbyt łatwe do zdobycia. Najlepiej dawać je tylko pierwszemu skutecznemu innowatorowi. A skąd mamy wiedzieć, że jest skutecznym innowatorem? Trzeba powiązać jego dotacje z wynikami eksportowymi.

A jeżeli to wszystko się jednak nie uda? Coraz częściej słyszy się na Zachodzie tezę, że być może wzrost jest dla Chin czy Indii. A Europa i Ameryka są już społeczeństwami postwzrostowymi, które nie muszą rosnąć za wszelką cenę.

Nie można robić ze wzrostu fetyszu. To zawsze droga do pewnych celów, które społeczeństwa najbardziej sobie cenią, np. do spokoju i stabilności. A co do zachodniego godzenia się z gospodarczą stagnacją, mogę powiedzieć jedno: łatwiej walczyć z bezrobociem wśród młodych czy nierównościami społecznymi, gdy mamy więcej, a nie mniej wzrostu.

DANI RODRIK - ekonomista, wykładowca Harvard Kennedy School of Government. Autor książki „Jedna ekonomia, wiele recept. Globalizacja, instytucje i wzrost gospodarczy”, która ukazała się właśnie po polsku (Wydawnictwo Krytyki Politycznej).