Czy Bhutan jest najszczęśliwszym miejscem na ziemi? A może jednak Kostaryka?
Dziś szczęście mierzy się powszechnie. To już nie tylko wymysł króla Bhutanu Jigme Singye Wangchucka, który obejmując tron w roku 1972, ukuł termin krajowego szczęścia brutto i zapowiedział, że ten wskaźnik będzie dla niego równie ważny co PKB. Dziś rządowo-parlamentarne komisje ds. poszukiwania alternatywnych wskaźników dobrobytu i zadowolenia ma większość najbogatszych krajów świata z Francją i Niemcami na czele. Nie mówiąc już o świecie akademickim. „Co uszczęśliwia przedsiębiorców?”, „Subiektywne zadowolenie z życia w południowych prowincjach Chin”, „Jak na szczęście wpływają datki na cele społeczne” – to tylko trzy spośród kilkunastu artykułów z najnowszego wydania dwumiesięcznika „Journal of Hapiness Studies”, najważniejszego branżowego periodyku „szczęścionomii”.
Próba zrozumienia natury szczęścia nie jest niczym nowym. Pierwsze poważne przymiarki sięgają dojrzałej fazy rewolucji przemysłowej na przełomie XIX i XX w., gdy co bardziej oświeceni przedsiębiorcy zaczęli dostrzegać, jak wielkie korzyści ekonomiczne kryją się w odpowiednim motywowaniu (a więc uszczęśliwianiu) pracowników. Rozmawianie z robotnikami o tym, co ich mierzi i czego im brakuje, nie tylko doprowadziło do powstania wielu patentów racjonalizatorskich (jak na przykład linia produkcyjna). Jak pokazały tzw. eksperymenty z Hawthorne (dzielnicy Chicago, gdzie mieściły się fabryki Western Electric), szczęście pracownika wzrasta już od samej możliwości przeprowadzenia... rozmowy o szczęściu z przedstawicielem kierownictwa. To na tej podstawie guru XX-wiecznej socjologii Abraham Maslow stworzył (w 1943 r.) słynną piramidę potrzeb i uczył kolejne pokolenia pracodawców: chcecie efektywnego pracownika, musicie zrozumieć, że jego szczęście nie zależy od samych pieniędzy, lecz również od uznania, poczucia sensu, przynależności czy możliwości samorealizacji, które znajduje w pracy. Słowem: zaakceptujcie to, że człowiek jest niezwykle trudnym w obsłudze czynnikiem produkcji.
Reklama
Od tamtej pory fala badań szczęścia narasta. Dziś można ją wręcz nazwać najbardziej intrygującą modą w ekonomii ostatnich 15 lat. Co wynika z tego natłoku badań? W pierwszej chwili jeden wielki chaos. Oczywiście nie jest żadną nowością, że same pieniądze szczęścia nie dają (dowiódł tego już w latach 70. Richard Easterlin). Zwłaszcza w odniesieniu do mieszkańców krajów bogatych, którzy przekroczyli już granicę, za którą dodatkowy dolar czy euro dochodu nie powiększają poczucia satysfakcji. Ale – uwaga – dziwnym trafem zasada ta nie dotyczy... Szwajcarii (prace Bruno Freya i Aloisa Stutzera). Twardo stąpający po ziemi Helweci cieszą się nadal z każdego dodatkowego franka na koncie. Zostawmy pieniądze. Seks podnosi zadowolenie z życia, ale tylko pod warunkiem, że nie ma go... zbyt wiele (Ruut Veenhoven). Kobiety w USA są generalnie najmniej zadowolone życia od 1970 r. (Justin Wolfers). Ludzi o poglądach lewicowych najbardziej unieszczęśliwia bezrobocie, ale jego poziom nie ma żadnego wpływu na zadowolenie konserwatystów. Ich szczęście zależy jednak z kolei od inflacji (Rafael Di Tella).
To tylko część badań. Na szczęście są tacy, którzy je pieczołowicie zbierają. Dostępne w internecie World Database of Happiness (Światowa Baza Szczęścia) czy Happy Planet Index (Indeks Szczęśliwej Planety) pozwalają nieco okiełznać badawczy chaos. I odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań. Na przykład gdzie na świecie żyją najszczęśliwsi ludzie. Otóż od pewnego czasu jest to Kostaryka (ze współczynnikiem szczęścia 8,5 na 10). Niezbyt zamożna i trapiona tymi samymi problemami (przestępczość, narkotyki) co cały region. Zachód ze Skandynawami i Kanadą na czele znajduje się dopiero za nią. Dlaczego? To bardzo dobre pytanie, na które jeszcze niestety żaden szczęścionomista odpowiedzieć nie potrafi.