Produkcja absolwentów popularnych kierunków jest tak duża, że tylko część z nich może liczyć na pracę w zawodzie. Czas to zrozumieć.
Z myślą o karierze, awansach i szeroko otwartych drzwiach do przedziału o nazwie „klasa średnia” tysiące młodych ludzi co roku walczą o miejsce na studiach, które mają zapewnić im taką przyszłość. Prawnik lub ekonomista w serialach jest przecież człowiekiem wpływowym i zamożnym. W życiu taki prestiż przypada jednak tylko elicie. A produkcja absolwentów popularnych kierunków jest tak duża, że tylko część z nich znajdzie pracę w zawodzie.
Jak podaje Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, w roku akademickim 2012/2013 najpopularniejszym kierunkiem była informatyka. Takie studia rozpoczęło 30,6 tys. młodych ludzi. Jeszcze pięć lat temu zaczynało go mniej niż 19 tys. osób. – Poza informatyką rosnącą popularnością cieszą się automatyka i robotyka, energetyka, biotechnologia czy zarządzanie i inżynieria produkcji. Umacnia się zatem trend wzrostu popularności kierunków ścisłych i technicznych – mówi Karol Melcer, rzecznik ministerstwa, zauważając, że te promowane przez ministerstwo kierunki są ważne dla gospodarki.
To wszystko prawda. Jednak nie zmienia to faktu, że w pierwszej piętnastce najczęściej wybieranych kierunków jest także zarządzanie (2. miejsce – 27,6 tys. studentów na pierwszym roku), prawo (3. miejsce – 25 tys.), pedagogika (5. miejsce – 20,2 tys.) czy turystka i rekreacja (15. miejsce – 13,4 tys.). Tylko niewielka część tych dziś zapewne zadowolonych z siebie studentów pierwszego roku znajdzie zatrudnienie w wyuczonej specjalizacji.
Reklama
Pocieszające jest to, że radykalnie spada liczba wybierających zawód pedagoga (pięć lat temu było ich prawie dwa razy więcej, choć dzisiaj kierunek ten jest wciąż na 5. miejscu). Jednak biorąc pod uwagę nadciągający niż demograficzny i próby redukcji etatów w szkołach, 20 tys. świeżych studentów to i tak dużo. Skąd tak duża chęć studiowania tego kierunku? Być może dla młodych ludzi, którzy zazwyczaj spędzają dużo czasu w szkołach, jest to jeden z nielicznych zawodów, o którym mają jakieś wyobrażenie z własnego doświadczenia. No i jeszcze do niedawna szkoła podstawowa czy liceum wydawały się stabilnym miejscem pracy. Dziś są nim tylko dla tych, którzy do systemu już się załapali i pracują od kilkunastu lat. „Newcomerzy” szanse na spokojną pracę mają dużo mniejsze.

Wykształcona ochrona

Patrząc pod kątem przyszłej pracy, nie można powiedzieć, że wybór wspominanych kierunków jest decyzją trafioną. Nie można też powiedzieć, że nietrafioną. – Szczerze mówiąc, mamy mgliste informacje o losach absolwentów. A bez precyzyjnych danych każda uczelnia może powiedzieć, że to nie jej absolwenci mają problemy i że ci, którzy kończą właśnie tę szkołę, radzą sobie znakomicie – mówi doktor Mikołaj Jasiński, dyrektor Pracowni Ewaluacji Jakości Kształcenia Uniwersytetu Warszawskiego. – Uczelnie mogą wyssać z palca poziom zarobków swoich absolwentów. W internecie są różne zestawienia, które nie opierają się na żadnych rzetelnych badaniach, nikt nie zna ich metodologii. Nawet jeśli faktycznie zostały przeprowadzone, to w większości przypadków próba statystyczna jest zbyt mała, by móc z nich wyciągać wnioski – dodaje.
Postanowiliśmy przyjrzeć się tym badaniom. Kilka tygodni temu rozesłaliśmy e-maile z pytaniem o losy zawodowe absolwentów do większości z ponad 130 uczelni publicznych w Polsce. Jednak mało która szkoła takie dane posiada. Jak już pisaliśmy w DGP, w roku 2011/2012 szkoły wyższe zostały zobligowane do monitorowania karier zawodowych, ale po upływie trzech i pięciu lat od ukończenia studiów. Stąd furtka, by odkładać ten obowiązek na później. Informacje od kilku szkół, które takie dane nam przysłały, potwierdzają wiedzę intuicyjną. Zgodnie z danymi Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Krośnie, najlepiej na rynku pracy radzili sobie absolwenci mechaniki i budowy maszyn oraz informatycy. Najgorzej zaś studenci filologii oraz edukacji wczesnoszkolnej i pedagogiki społeczno-opiekuńczej. Za to sporym zaskoczeniem okazały się dane z Uniwersytetu Śląskiego, po ukończeniu którego pracę najszybciej znajdowali absolwenci politologii i teologii, chociaż w czołówce byli także informatycy. Najgorzej na rynku radzili sobie ci, którzy skończyli administrację, historię i pedagogikę.
Z kolei o tym, jakie problemy po ukończeniu studiów mają absolwenci prawa, można się dowiedzieć na portalu Forumprawne.org. Tak pisze internauta Trio: „Wielu moich znajomych straciło w tym roku pracę w kancelariach. Związane jest to z tym, że są na 3. roku aplikacji radcowskiej i za chwilę utracą możliwość chodzenia na rozprawy. Takiemu mecenasowi bardziej opłaca się zainwestować ten tysiąc złotych pensji w kolejnego frajera studencika albo aplikanta I roku, niż utrzymywać w kancelarii gościa, który uważał się za cennego – bo niby już coś potrafi i przynosi kasę kancelarii. Tak więc między bajki możecie włożyć to, że wasza praca będzie doceniona. Chociaż nie zawsze. Część aplikantów (za chwilę radców) dostała propozycję pracy w kancelariach, w których pracowali dotychczas. Za oszałamiającą podwyżkę 300 zł... warto było się uczyć. Kolejna ściema to >>doświadczenie<<, czyli następne, obok braku aplikacji, uzasadnienie nędzy panującej wśród młodych prawników. Większość się pociesza tak – „nie mam aplikacji, ale jak ją zrobię, to się odkuję”. Za chwilę będą sobie tłumaczyć – nie mam doświadczenia, ale jak popracuję 5 lat, to się odkuję. A zresztą i tak nikt tego nie rozumie. »Prawo dobrym kierunkiem jest« i tyle”.
W liczącej prawie 3,5 tys. postów dyskusji pod tytułem „Prawo. Warto/nie warto/żale/problemy/bolączki” wypowiada się także Szalony koń: „To jest masakra! Ludzie, obudźcie się! W tym roku prawo jest znowu jednym z najbardziej popularnych kierunków! Znam absolwentów prawa pracujących na ochronie za 7 zł/h i takich, którzy są po tych studiach bezrobotni. Nie idźcie na te studia – dużo nauki w porównaniu z innymi kierunkami, a perspektywy żadne!”.
Oczywiście przeważają głosy bardziej stonowane. Pipino jednak pisze z goryczą:„Czym więcej adwokatów i radców prawnych, tym niższe ceny. Niedługo dużo to będzie można zarobić, tylko pracując w kancelarii sieciowej albo w jakiejś dobrej firmie. Przy czym one też obniżą płace tak, że jak się dostanie tyle co sędzia sądu rejonowego, to będzie dobrze. W Niemczech i w krajach, gdzie jest nadmiar adwokatów, jest tak, że prowadząc kancelarię (chodzi mi o te mniejsze), nie da się przebić pewnego niewysokiego poziomu zarobków z racji ogromnej konkurencji. Wiadomo, że część adwokatów musi dorabiać na taksówkach, budowach itd. Część całkowicie pożegnała się z zawodem. I bawi mnie takie podejście: jestem dobry, to będę dobrze zarabiał. Nie będziesz, bo rynek ci nie pozwoli”.
Czy najbardziej popularne kierunki dają pracę? – Rzetelną informację na ten temat będziemy mieli po zbadaniu losów absolwentów, czyli za kilka lat. Trudno powiedzieć, że zawód prawnika jest takim, w którym nie należy się kształcić – mówi Katarzyna Kozakowska z Mazowieckiego Obserwatorium Rynku Pracy. – Z czego wynika tak duża liczba osób studiujących dany kierunek? Na pewno jest to w pewnej mierze wynikiem mody. Ale wina leży też po stronie uczelni. Najwięcej miejsc jest zazwyczaj na kierunkach, które nie potrzebują dużej bazy, np. laboratoriów. One są po prostu tańsze w utrzymaniu – dodaje ekspertka.
Uczelnie krytykuje również Mikołaj Jasiński z Pracowni Ewaluacji Jakości Kształcenia. – Gdyby nie było podaży miejsc na takich studiach, to moda by nic nie dała. Tu działają mechanizmy rynkowe w złym tego słowa znaczeniu. Szkoły, które liczą na szybki zysk, tworzą kierunki, na które jest zapotrzebowanie wśród młodych ludzi. Jeśli politologię prowadzi duża uczelnia w dużym ośrodku politycznym, jak np. Warszawa czy Poznań, to jestem w stanie sobie wyobrazić, że absolwenci znajdą zatrudnienie i te studia będą na odpowiednim poziomie. Ale jeśli politologię otwierają wyższe szkoły czegokolwiek w małych miasteczkach, to gdzie ci absolwenci mają znaleźć pracę? W urzędzie gminy? Tam już są ludzie. Otwieranie takich kierunków to brak odpowiedzialności ze strony uczelni – mówi naukowiec.

Doktor turystyki

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, jak można wpłynąć na wybory młodych ludzi dotyczące edukacji. – Podstawową sprawą jest to, żebyśmy mieli dobrze rozwinięty system doradztwa zawodowego. Dziś mówi się o tym, że powinien on być rozbudowany już na etapie szkoły gimnazjalnej. Uczniowie nie wiedzą, jakie w ogóle są zawody. A przecież już w przedszkolach można pokazywać ich wachlarz. Chodzi o to, by spotkanie z doradcą zawodowym było czymś normalnym, a nie incydentalnym – mówi Katarzyna Kozakowska.
Badania Mazowieckiego Obserwatorium Rynku Pracy pokazują, że gimnazjaliści przy wyborze szkoły (liceum, technikum, zawodówka) często kierują się obawą, że nie poradzą sobie w technikum czy w szkole zawodowej, bo tam jest więcej przedmiotów ścisłych. Dlatego wybierają liceum. Ten sposób myślenia przenosi się na wybór szkoły wyższej. Zasada „im mniej uciążliwe studia, tym lepiej” jest popularna. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że kierunek turystyka i rekreacja wybrało w tym roku prawie 15 tys. osób? – Skoro mamy magistrów turystyki, to idąc dalej tym tropem, powinniśmy mieć doktorów habilitowanych turystyki. Przecież to jest jakieś nieporozumienie – irytuje się jeden z naszych rozmówców i dodaje, że specjalizacja turystyka powinna być w ramach studium podyplomowego, a nie oddzielnego kierunku studiów. By wszyscy absolwenci tego kierunku mieli być w jakikolwiek sposób związani z branżą turystyczną, to Polska musiałaby się stać połączeniem Francji, Włoch i Egiptu – wtedy liczba atrakcji dla przyjeżdżających byłaby odpowiednia, by stworzyć tak dużą liczbę miejsc pracy. Biorąc pod uwagę, że jest to branża bardzo sezonowa, musielibyśmy jeszcze zlikwidować zimę...
Inną przyczyną udziału w edukacji stadnej jest przeświadczenie, że ukończenie studiów pomoże w znalezieniu pracy. Mało kto pamięta, że liczy się nie sam tytuł magistra, lecz raczej kierunek i jakość uczelni. Samo wykształcenie wyższe ma coraz niższą wartość. Według GUSjeszcze w 2002 r. mogło się nim pochwalić niecałe 10 proc. populacji. W 2011 r. było to już 17 proc., czyli praktycznie co piąty z nas. Jednocześnie spada odsetek ludzi z wykształceniem zawodowym czy podstawowym.
– Przed wojną nobilitowała matura. Magisterium było już czymś nadzwyczajnym. Teraz to się zupełnie zmieniło. Skąd takie stadne zachowania w edukacji? Ludzie często podejmują decyzje, patrząc na innych, są mody, które wynikają nie wiadomo z czego – uważa socjolog Bohdan Jałowiecki. – Ale to się zmienia. Kilka lat temu mieliśmy wielki boom na psychologię i socjologię. Ludzie zobaczyli, że znalezienie wymarzonej pracy po tych kierunkach jest bardzo trudne, teraz kandydatów jest znacznie mniej, na niektórych uczelniach socjologia bywa zamykana – mówi w rozmowie z DGP. Warto zacytować także jego opinię, którą zamieścił w artykule na portalu Bistro.edu.pl. „Sytuacja szkolnictwa wyższego przypomina to, co stało się z transportem lotniczym. Kiedyś samolot był dostępny dla niewielkiej grupy osób, a obecnie mamy umasowienie podróży lotniczych. Oferuje się zróżnicowane typy lotów podzielonych na klasy: first, business, extender, economy, a także dodatkowo low cost. To ostatnie to jest właśnie klasa, którą oferuje większość polskich uczelni prywatnych i niektórych państwowych”.
Konsekwencją tego, że liczba studentów na niektórych kierunkach tak rośnie, jest także to, że uczelnie wyższe kończą już nie tylko ci z najwyższym potencjałem intelektualnym, lecz także ludzie, którzy jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu by w ogóle o tym nie pomyśleli. To powoduje, że część przyszłych magistrów wykładanej wiedzy po prostu nie jest w stanie przyswoić – to zadanie przekracza ich możliwości intelektualne. Albo nie mają odpowiedniej motywacji, gdyż na popularne studia zapisali się tylko dla „papierów”.
Na szczęście widać pierwsze oznaki tego, że edukacja stadna, czyli wybór kierunków, które są popularne, ale mało perspektywiczne, kończy się. Młodzi kierują się tym, czy po studiach znajdą pracę, i wybierają kierunki zamawiane przez MNiSW (czyli takie, na które powinno być zapotrzebowanie). Z drugiej strony coraz bardziej będzie wzrastać rola wspominanych wyżej doradców zawodowych.

Niewidzialna ręka rynku

Wydaje się jednak, że w wyhamowaniu tego owczego pędu największy udział ma po prostu niewidzialna, ale bardzo odczuwalna, ręka rynku pracy. Do młodych dotarła już prawda przekazana przez starsze roczniki, że studiując socjologię czy dziennikarstwo, nie znajdą łatwo pracy. Oblężenie, które te kierunki przeżywały jeszcze kilka lat temu, ustało. Podobną tendencję widać także, jeśli chodzi o zarządzanie (w tym roku studia tu rozpoczęło o 10 tys. osób mniej niż dwa lata temu).
Z drugiej strony dziś wiele osób za studia płaci ze swojej (bądź rodziców) kieszeni. Jeżeli przekonają się, że tysiące złotych wydane na czesne zostały tak naprawdę wyrzucone w błoto, to chętnych na powtórzenie takiej edukacji będzie coraz mniej. Tak więc uczelnie, które oferują kierunki najbardziej popularne, ale niezapewniające pracy, mogą zacząć się martwić. Złote czasy boomu edukacyjnego właśnie mijają. Czas na jakość kształcenia. Dzięki temu ludzi stojących przed zamkniętym drzwiami przedziału klasy średniej będzie nieco mniej.