W 1999 r. pierwsze państwa przystąpiły do strefy euro, były to: Austria, Belgia, Niemcy, Hiszpania, Finlandia, Francja, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Portugalia i Włochy. W 2001 r. do grona tych państw dołączyła Grecja. Natomiast w 2002 r. zaczęto posługiwać się pierwszymi banknotami i monetami.
Początkowe doświadczenia nie były najlepsze: użytkownicy euro przeżywali szok cenowy – dopasowanie do euro cen, które dotychczas były wyrażane w walutach narodowych, kończyło się najczęściej podwyżkami. Tak zwana inflacja postrzegana była wyraźnie wyższa od faktycznego tempa wzrostu cen. Ekonomiści przekonywali jednak wówczas, że widoczne korzyści będą się stopniowo pojawiały później. Kolejni członkowie strefy euro – Słoweńcy, Maltańczycy, Cypryjczycy, Słowacy i Estończycy – wierzyli w te zapewnienia z entuzjazmem podchodząc do przyjęcia wspólnej waluty.

Pozorna korzyść z niskich stóp

– Bezpośrednio po przyjęciu unijnej waluty jej właściciele poczuli się lepiej, bo dostali w prezencie bardzo niskie stopy Europejskiego Banku Centralnego – tłumaczy Michał Brzoza-Brzezina z Katedry Polityki Pieniężnej SGH. – Niestety właśnie ten prezent doprowadził do późniejszych kłopotów – dodaje.
Reklama
W większości krajów, które w 1999 r. weszły do strefy euro, stopy procentowe szybko spadły o kilka punktów – ich poziom zbliżył się do tego, który wcześniej obowiązywał w największej i najbardziej stabilnej europejskiej gospodarce, czyli w Niemczech. Jak pokazują badania – szczególnie w przypadku biedniejszych, peryferyjnych państw unii – okazały się one za niskie. – Mieszkańcy dzięki niskiemu oprocentowaniu kredytów mogli sobie na dużo więcej pozwolić – wyjaśnia Brzoza-Brzezina. – Mieli ułatwiony dostęp do taniego pieniądza, w związku z tym zapożyczali się ponad stan. Dzięki kredytom zaś mogli więcej kupować i więcej inwestować – w lepsze mieszkania, domy, samochody – dodaje.
Kłopot – jak podkreśla ekspert – polegał na tym, że gospodarki tych krajów nie nadążały za potrzebami obywateli. W szybkim tempie rósł więc import, powiększał się deficyt handlowy, państwa coraz bardziej się zadłużały.
– W Grecji i Portugalii z niskiego oprocentowania korzystały przede wszystkim rządy, zwiększając wydatki, w tym transfery do gospodarstw domowych, kosztem rosnącego długu publicznego – wylicza z kolei Aleksander Łaszek, ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju. – We Włoszech, które już wstępując do strefy euro, miały dług publiczny przekraczający 100 proc. PKB, niższe koszty obsługi osłabiły bodźce do jego redukcji. Z kolei w Hiszpanii i Irlandii na niskich stopach procentowych korzystał przede wszystkim sektor prywatny, w tym gospodarstwa domowe, które zaciągały coraz większe kredyty na zakup nieruchomości – dodaje Łaszek.
Boom na rynku nieruchomości przekładał się na wyższe wpływy podatkowe, pozwalając rządom dalej zwiększać wydatki (i wciąż się zadłużać). Pozorna prosperity została przerwana przez globalny kryzys finansowy, gdy okazało się, że podtrzymywanie wzrostu gospodarczego przez rosnące zadłużenie nie jest już możliwe. Jednocześnie wyszło na jaw, że z powodu dekady zaniechań gospodarki te straciły konkurencyjność - wzrost płac przekraczał tempo zwiększania się wydajności.

Przekłute bańki

Gdy okazało się, że obsługa zaciągniętych kredytów przerasta możliwości obywateli i rządów, sytuacja mocno się skomplikowała.
W Hiszpanii pękła na rynku nieruchomości. Od 1998 r. kraj przeżywał boom, w wyniku czego między 1998 a 2005 r. ceny nieruchomości wzrosły nawet trzykrotnie. Najwyższe wzrosty cen odnotowano w 2003 r. – 18,4 proc. Jednak już od 2006 r. wzrost był znacznie mniejszy, a w 2007 r. spadł do 4,8 proc. Pod koniec 2007 r. ceny nieruchomości rosły poniżej poziomu inflacji. W związku z kryzysem w sektorze finansowym pojawiły się problemy z uzyskaniem finansowania oraz kredytów, co negatywnie wpłynęło na sektor budowlany.
W Irlandii kłopoty też zaczęły się od rynku nieruchomości. Spadek cen spowodował obniżenie optymizmu konsumentów, czego wyrazem było znaczne ograniczenie konsumpcji i popytu wewnętrznego. To z kolei, przy jednoczesnym zmniejszeniu eksportu (spadek popytu na rynkach zagranicznych w wyniku rozszerzającego się w skali światowej kryzysu gospodarczego), doprowadziło do drastycznego spadku produkcji i wzrostu bezrobocia. Dodatkowym elementem pogłębiającym kryzys były problemy irlandzkich banków, które przed bankructwem uratowała jedynie pomoc rządu w Dublinie.
Grecka gospodarka do pewnego momentu wyglądała nie najgorzej, ale tylko na papierze. Przez długi czas oficjalne statystyki pokazywały, że Grecja nie wpadła w recesję. Jednak greckie władze ukrywały skalę problemów. Tymczasem grecka dziura budżetowa w grudniu 2009 r. powiększyła się do 12,7 proc. PKB (wobec zakładanego przez rząd 3,7 proc.), a dług publiczny sięgał 120 proc. PKB. Problemem była spadająca konkurencyjność Grecji na rynku międzynarodowym, na skutek znacznie wyższej dynamiki płac i stopy inflacji niż u jej europejskich partnerów.
– W sytuacji gdy polityka nadzoru bankowego była mało restrykcyjna i pozwalała gospodarstwom domowym na łatwe zadłużanie się, co napędzało konsumpcję – komentuje Maciej Bukowski z Instytutu Badań Strukturalnych. – Krótkookresowo takie państwa jak Portugalia czy Hiszpania czy Grecja odnotowywały wzrost dobrobytu. Ponieważ jednak nie odpowiadało to fundamentom gospodarczym, konsumpcja rosła nadmiernie, a zadłużenie gospodarstw domowych pęczniało. Jak się okazało, boom był pozorny – dodaje Bukowski.
Sytuacja byłaby inna, gdyby – dzięki właściwej polityce makroekonomicznej i bodźcom fiskalnym – tani pieniądz służył finansowaniu inwestycji firm i podnoszeniu ich pozycji konkurencyjnej.
– Po załamaniu gospodarczym kapitał zagraniczny przestał napływać do tych krajów, co doprowadziło do spadku popytu krajowego, a jednocześnie globalne spowolnienie gospodarcze spowodowało spadek eksportu – dodaje Krzysztof Makarski z Katedry Ekonomii I Szkoły Głównej Handlowej. – Jednocześnie na światowych rynkach finansowych nastąpił wzrost awersji do ryzyka, co spowodowało wzrost oprocentowania długu w krajach peryferyjnych strefy euro. W rezultacie duży spadek PKB połączony z gwałtownym wzrostem oprocentowania obligacji rządowych doprowadził do trwającego do dziś kryzysu fiskalnego. Co ma do tego strefa euro? – pyta Makarski. Gdyby kraje te nie były w strefie euro, to nastąpiłoby u nich osłabienie waluty, co poprawiłoby ich konkurencyjność na rynkach światowych i dało szansę na odbicie gospodarcze (tak jak to się stało np. w Polsce).
Kryzys odciął członków strefy euro od finansowania zewnętrznego, co szczególnie dotkliwie odczuły kraje PIIGS (Portugalia, Irlandia, Grecja, Hiszpania, Włochy). – Trzeba było zacząć zaciskać pasa, ograniczono kredyty konsumpcyjne, próbowano wdrażać programy naprawcze, jednak opór społeczeństw spowodował, że nie wszędzie to się powiodło – wyjaśnia Brzoza-Brzezina. – Wysoki poziom zadłużenia Greków i całego państwa doprowadził de facto do bankructwa tego kraju – dodaje.
– W dobrych czasach (czyli w okresie pomiędzy przyjęciem euro a początkiem kryzysu w 2008 r.) Grecy mogli emitować obligacje rządowe z praktycznie taką samą rentownością jak Niemcy (a znacznie poniżej rentowności, których zażądałby rynek, gdyby Grecy wciąż mieli drachmę) – tłumaczy Marcin Mrowiec, główny ekonomista Banku Pekao. – Na poziomie greckiego Kowalskiego oznaczało to brak konieczności liczenia się z twardym ograniczeniem budżetowym, gdyż rząd bardziej skłonny był do zaciągnięcia kolejnej porcji długu, niż przeprowadzenia niepopularnych reform – dodaje.
Niestety – jak zauważa ekonomista – każda iluzja kiedyś się kończy i teraz Grecy muszą rozwiązywać problemy nawarstwione przez co najmniej dekadę – i nie pomaga im w tym kurs walutowy.
Jak pomaga posiadanie własnej waluty? Jeśli dany kraj za dużo importuje względem swojego eksportu, rośnie deficyt, to rynki odpowiadają na to osłabieniem kursu walutowego. Wtedy mniej opłaca się import, a bardziej zaczyna opłacać się eksport, a równocześnie krajowemu producentowi łatwiej jest konkurować z (teraz droższym) importem. – Bez kursu walutowego, który jest kanałem dostosowania nominalnego, musi dojść do dostosowań realnych – zaznacza Mrowiec. – Mówiąc w uproszczeniu, jeśli waluta nie może się osłabić, to muszą spaść pensje, a tego nikt nie lubi i jest to jeden z poważniejszych hamulców zmian na południu Europy. Równocześnie wspólna waluta w pewnym sensie uśrednia kurs – dodaje. Szacunki pokazują, że gdyby Grecy mieli swoją walutę, to byłaby ona ok. 50 proc. słabsza niż jest euro. Byliby biedniejsi, ale gospodarka znajdowałaby się na trajektorii wzrostowej, eksportowi pomagałby relatywnie słabszy kurs.

Niemcy sobie poradzili

Kryzys nie ominął też najbogatszej gospodarki strefy – Niemiec. Jednak nie wystąpiły tam kłopoty tej skali, co w krajach PIIGS. Brzoza-Brzezina wyjaśnia, że stało się tak, bo Niemcy miały lepiej rozwiniętą gospodarkę. – Tam niskie stopy procentowe były adekwatne do poziomu rozwoju – tłumaczy ekspert SGH.
Marcin Mrowiec dodaje, że o ile spadek stóp przyczynił się do nadmuchania baniek spekulacyjnych na rynkach nieruchomości szczególnie w Irlandii i Hiszpanii, w mniejszym stopniu we Francji, to w Niemczech ten efekt nie wystąpił. – Wynika to w pewnej mierze z tego, że dla tego kraju stopy w strefie euro nie były istotnie niższe niż wcześniej – wyjaśnia ekonomista.
Aleksander Łaszek przypomina, że w obliczu powolnego wzrostu gospodarczego i wysokiego bezrobocia nie mogąc liczyć ani na boom kredytowy w sektorze prywatnym, ani na istotny spadek kosztów obsługi długu w sektorze publicznym, niemiecki rząd przeprowadził reformy strukturalne, w tym na rynku pracy, które leżą u podstaw obecnych, dobrych wyników gospodarki niemieckiej.
– Można uogólnić, że większość państw przygotowując się do członkostwa w strefie euro podjęła reformy sprzyjające stabilnemu wzrostowi gospodarczemu. Jednak po przyjęciu euro w krajach Południa dalszych reform zaniechano czy wręcz wycofano się z części już wprowadzonych, dzięki taniemu kredytowi negatywne skutki takiej polityki nie były widoczne aż do wybuchu kryzysu finansowego – wyjaśnia ekspert FOR. – W przypadku Niemiec, gdzie przyjęcie euro nie spowodowało spadku stóp procentowych, które były już na europejskim poziomie, w przeciwieństwie do państw Południa wprowadzono potrzebne reformy, czego efekty widzimy obecnie – dodaje.
Problemów takich, jak państwa południa Europy nie miały kraje, które przystępowały do unii monetarnej już w czasie kryzysu. W ocenie ekspertów po części dlatego, że mieszkańcy tych państw nie mieli już tak łatwego dostępu do kredytów. – Słowacja i Estonia w mniejszym stopniu mogły wykorzystywać efekt niższych stóp procentowych – tłumaczy Jarosław Janecki, główny ekonomista Société Générale. – W przeciwieństwie do Hiszpanii czy Portugalii, nie mógł tam w tak dużej skali wystąpić efekt bańki inwestycyjnej związanej m.in. z tańszym kredytem – dodaje. W jego ocenie Słowacja i Estonia wykorzystały doświadczenia i błędy krajów peryferyjnych strefy euro. – Należy również podkreślić, że w przeciwieństwie do innych małych krajów (np. Cypru) system bankowy w Słowacji i Estonii nie jest sektorem wiodącym, odpowiedzialnym za znaczącą część wzrostu gospodarczego – uważa ekonomista SG.
Projekt realizowany we współpracy z Narodowym Bankiem Polskim w ramach programu edukacji ekonomicznej

Więcej o ekonomii na www.nbp.pl