Somaliland świętował w maju 25-lecie samozwańczej niepodległości. To już ćwierć wieku, jak oderwał się od pogrążającej się w wojennym chaosie Somalii. Podczas gdy Somalia ugrzęzła w bratobójczych wojnach, Somaliland stał się w Rogu Afryki oazą spokoju i porządku. Mimo to nikt nie uznaje w nim niepodległego państwa.

Jak przystało na okrągłą rocznicę, niepodległościowe uroczystości w stołecznej Hargeisie urządzono z rozmachem i patosem. Półtoramilionowa stolica (mieszka w niej ponad jedna trzecia wszystkich obywateli Somalilandu) została udekorowana narodowymi flagami w czerwonych, białych i zielonych barwach (Somalia ma flagę błękitną), a przez miasto przeszła wojskowa parada. Tylko zagranicznych gości prawie nie było, bo choć Somaliland ogłosił niepodległość ćwierć wieku temu, nikt nie uznaje ani jego narodzin, ani istnienia.

„Nie domagamy się od świata niczego poza uznaniem stanu rzeczy” – powiedział podczas niepodległościowych uroczystości miejscowy szef dyplomacji Sa’ad Ali Shire. A jeden z nielicznych gości z zagranicy, kenijski poseł Mohammed Shidiye dodał, że świat jest najwyraźniej ślepy, skoro nie uważa za państwo spokojnego Somalilandu, za to widzi je wciąż w upadłej ćwierć wieku temu Somalii.

Narodziny Somalilandu zbiegły się z początkiem agonii Somalii. A nawet stały tej agonii początkiem. W latach 80., ćwierć wieku po powstaniu niepodległej Somalii, zamieszkujące jej północno-zachodnią część klany Issaków podniosły zbrojną rebelię przeciwko rządom wojskowego dyktatora z Mogadiszu, prezydenta Mohammeda Siada Barre, wywodzącego się z klanu Darodów. Krwawe powstanie (zginęło w nim prawie 50 tys. ludzi, pół miliona straciło dach nad głową, a Hargeisa została zrównana z ziemią w wyniku dywanowych nalotów rządowego lotnictwa) pod koniec lat 80. przerodziło się w wojnę domową, a ta wiosną 1991 r. zakończyła się obaleniem tyrana i nową, jeszcze brutalniejszą walką o władzę w Mogadiszu. Ale na ulicach stolicy o schedę po dyktatorze walczyły ze sobą zwycięskie południowe klany, a rozczarowana starszyzna Isaaków z północy, zebrawszy się w Hargeisie, ogłosiła niepodległość Somalilandu.

W następnych latach Somalia pogrążając się coraz bardziej w przemocy, bezprawiu, fanatyzmie i nędzy stała się przykładem państwa upadłego. Za to samozwańczemu Somalilandowi nie tylko udało się uniknąć wciągnięcia w bratobójczą wojnę, ale klanowa starszyzna rozbroiła partyzanckie oddziały, wybrała spośród siebie zgodny rząd, powołała sądy, policję, ustanowiła własną walutę, szylinga, paszporty, przyjęła nową konstytucję. Z czasem wprowadziła nawet wzorowaną na zachodniej demokrację, trójpartyjny system polityczny (rządząca dziś Solidarność, Dobrobyt i Sprawiedliwość oraz Unia Demokratów) i (od 2005 r.) wolne wybory parlamentarne i prezydenckie. Te ostatnie, nieznane tu wcześniej wynalazki wprowadzono, żeby przypodobać się Zachodowi i zyskać jego oficjalne uznanie.

Reklama

Bez skutku. Afryka, przywiązana do zasady nienaruszalności postkolonialnych granic (wyjątki zrobiono tylko dla Erytrei w 1993 r. i Południowego Sudanu w 2011 r.), ani myślała uznawać secesję Somalilandu, choć obecna przewodnicząca Unii Afrykańskiej Nkosazana Dlamini-Zuma będąc jeszcze szefową dyplomacji RPA przyznała pod koniec lat 90., że Somaliland, który sam, bez niczyjej pomocy odbudował się z wojennych zniszczeń, spełnia wszystkie warunki, by uznać w nim niepodległe państwo. Zamiast tego Afryka i Zachód próbowały za wszelką cenę i kosztem miliardów dolarów utrzymywać przy życiu wykrwawiającą się Somalię. Nieudane interwencje zbrojne podjęli Amerykanie i ONZ. Potem na wojny z somalijskimi watażkami, a następnie także z piratami i sprzymierzonymi z Al-Kaidą dżihadystami wojska do Somalii wysłały Etiopia i Kenia. Relatywnym powodzeniem zakończyła dopiero interwencja wojsk Unii Afrykańskiej.

Afryka i Zachód pozostają głuche także na argumenty przywódców Somalilandu, że nie pretendują choćby na piędź terytorium Somalii, jego mieszkańcy z przeprowadzonym plebiscycie jednogłośnie opowiedzieli się za niepodległością, a nawet na to, że w 1960 r. jako dawny brytyjski protektorat ogłosił już raz niepodległość, z której wkrótce na fali panafrykańskiej euforii zrezygnował, by zjednoczyć się z Somalią, byłą kolonią Włoch. Teraz chcą się jedynie z tamtej błędnej decyzji wycofać.

Brak międzynarodowego uznania utrudnia Somalilandowi codzienną egzystencję, a dodatkowo zagraża jego bezpieczeństwu, a także bezpieczeństwu całego, niespokojnego Rogu Afryki. Walka o niepodległość jest jedynym, co wciąż łączy rywalizujące między sobą klany Issaków, a rozczarowanie Zachodem, bieda i sąsiedztwo z Somalią zyskują zwolenników dżihadystom z al-Shabab. Sprzyja im też wplątanie klanowej starszyzny we wzorowaną na zachodniej partyjną demokrację, która sprawia, że przenoszą się do stolicy, odrywają od wioskowych wspólnot i tracą w nich dawny autorytet. Dodatkowo rządy Rady Starszyzny (Guurti) powodują polityczne konflikty z wyłonionymi w wyniku demokratycznego eksperymentu parlamentem, prezydentem i partiami politycznymi.

Ostatnią nadzieją Somalilandu pozostaje jego geopolityczne położenie i port Berbera nad Zatoką Adeńską. Regionalne mocarstwo i regionalny żandarm, 100-milionowa Etiopia została odcięta od morza w wyniku secesji Erytrei. Uznawana za wroga w Somalii, może liczyć na jedynie na zatłoczony i drogi port w Dżibuti, przez który przechodzi 90 proc. jej kupowanych w świecie i sprzedawanych towarów. Port Berbera może być dla Etiopii, a przede wszystkim dla jej dynamicznie rozwijającej się gospodarki drugim oknem na świat. Dżibuti zarabia na tym co roku ponad półtora miliarda dolarów. Przywódcy Somalilandu liczą, że port Berbera mógłby zarobić przynajmniej jedną trzecią tej fortuny, co stanowiłoby sumę dwukrotnie większą niż obecne dochody nieuznawanego państwa, pochodzące głównie z pieniędzy przesyłanych przez diasporę z Wielkiej Brytanii, Ameryki, Jemenu i szejkanatów znad Zatoki Perskiej. Rozbudowa i modernizacja Berbery, a także położenie kolei do Addis Abeby wymagają jednak inwestycji, a trudno je zdobyć komuś, kogo istnienia nikt na świecie nie uznaje.

>>> Czytaj też: Sudan: Plebiscyt w Darfurze – krok do pokoju czy do nowej wojny? [analiza]