Wynik niedzielnego referendum na temat obowiązkowego rozdziału uchodźców będzie tylko formalnym ukoronowaniem zwycięstwa, jakie Viktor Orbán już odniósł w tej sprawie. Zresztą jednego z kilku, jakie odsądzany w Brukseli od czci i wiary węgierski premier osiągnął w ostatnim czasie.
W niedzielę Węgrzy odpowiedzą na pytanie, czy zgadzają się na, forsowany przez Komisję Europejską po wybuchu kryzysu migracyjnego, pomysł obowiązkowego, stałego rozdziału uchodźców pomiędzy państwa członkowskie. Co do rezultatu nie ma żadnych wątpliwości, bo według sondaży cztery piąte głosujących – czyli także wielu tych, którzy na co dzień nie popierają Orbána – zamierza zgodnie z instrukcją rządu zagłosować na „nie”. Jedyną niewiadomą jest frekwencja, bo jeśli będzie ona zbyt niska, postawi to Orbána w niezręcznej sytuacji. Dla samego tematu referendum nie ma to jednak większego znaczenia, bo w międzyczasie stał on się bezprzedmiotowy. Komisja z pomysłu kwot się wycofała. Jej szef Jean-Claude Juncker powiedział kilka dni temu, że rozdział uchodźców pomiędzy państwami członkowskimi powinien się odbywać na zasadzie dobrowolności. Te państwa, które nie chcą przyjmować uchodźców, mogą okazywać swoją solidarność w inny sposób, np. aktywniej angażując się w ochronę granic zewnętrznych, a kraje Europy Środkowo-Wschodniej przecież przyjmują tysiące uchodźców z Ukrainy i innych państw postsowieckich.

Cała władza dla Orbána

Nie chodzi tylko o to, że Węgry osiągnęły swój cel. Większość przywódców państw unijnych przyznaje – nie słowami, lecz czynami – że to węgierski premier, ten sam, którego tak mocno krytykowali, od początku kryzysu migracyjnego miał rację. Owszem, wciąż zdarzają się takie głosy jak luksemburskiego ministra spraw zagranicznych Jeana Asselborna, który kilka dni temu oświadczył, że Węgry powinny być wyrzucone z Unii Europejskiej, a gdyby dziś się starały o członkostwo, to nie zostałyby przyjęte, bo nie spełniają kryteriów demokracji, ale chyba nikt tych słów nie potraktował poważnie. A fakty pokazują coś innego. Gdy Orbán jako pierwszy głośno mówił, że nieograniczone i niekontrolowane przyjmowanie uchodźców jest błędne i trzeba wprowadzić limity, a najlepiej ich odsyłać, spadła na niego fala krytyki. Dziś właściwie nikt tych słów nie kwestionuje, a jednym z głównych zmartwień unijnych państw jest to, by Turcja przypadkiem nie wypowiedziała zawartej z Unią umowy, która pozwala – w zamian za pomoc finansową – odsyłać do tego kraju nielegalnych imigrantów. Gdy w czerwcu zeszłego roku Węgry zaczęły budować płot na granicy z Serbią (a później na pozostałych granicach), pojawiły się głosy oburzenia mówiące, że Unia Europejska nie polega na budowaniu murów i odgradzaniu się. W następnych miesiącach większość unijnych państw przywróciła kontrole na granicach, a niektóre same zaczęły budować płoty, jak np. Austria, która w krótkim czasie ze zwolennika niemieckiej polityki przyjmowania imigrantów i ostrego krytyka Węgier zmieniła się de facto w sojusznika Budapesztu. Niektóre kraje zachodniej Europy poszły jeszcze dalej, np. Dania, która wprowadziła przepisy umożliwiające konfiskatę kosztowności imigrantów, by w ten sposób pokrywać koszty ich utrzymania.
Orbán nie ukrywa, że zamierza przeprowadzić kulturową kontrrewolucję w Unii i chce być jednym z jej liderów. Po tym jak wskutek kryzysu migracyjnego pozycja Angeli Merkel jako najbardziej wpływowej osoby w Unii osłabła, do miana przynajmniej regionalnych liderów zaczęli aspirować inni politycy – włoski premier Matteo Renzi chce być głosem południa Unii, które domaga się zakończenia polityki oszczędnościowej, a Orbán właśnie Europy Środkowo-Wschodniej. Choć z racji potencjału gospodarczego i ludnościowego to Polska bardziej jest predestynowana do tej roli, w związku z tym, że nasz kraj jest uwikłany w liczne spory z Brukselą, zwłaszcza wokół Trybunału Konstytucyjnego, obecnie to raczej premier Węgier ją odgrywa.
Reklama

Treść całego artykułu można znaleźć w weekendowym wydaniu DGP albo tutaj.

>>> Polecamy: Deutsche Bank trzęsie rynkami. Nad bankami zawisło widmo kryzysu