Oni sami się zabiją. Zwłaszcza przy tym tempie i poziomie wydawania pieniędzy. Żeby się to jakoś zbilansowało, należy się spodziewać radykalnej akcji fiskalnej. A jak policzyliśmy, jedyny ratunek dla budżetu to rozszerzenie brutalnego fiskalizmu na grupy niższej klasy średniej. Co ją dorżnie. Z Cezarym Kaźmierczakiem, prezesem Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, rozmawia Mira Suchodolska.
ikona lupy />
Cezary Kaźmierczak prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców fot. Wojtek Górski / Dziennik Gazeta Prawna
Nie taka dobra ta zmiana. Pan i pana związek dość mocno promował rząd PiS, a teraz zaczynacie kąsać go w łydki, bo nie podoba się wam pomysł podatku progresywnego dla przedsiębiorców. Wystraszą się?
Nie mam pojęcia. Jest 24 ministrów, każdy mówi co innego, więc poproszę o łatwiejsze pytanie. Na przykład, jakie padną numery w lotto. Inna sprawa, że oni dopiero od paru dni mogą sobie coś policzyć, bo połączyli wreszcie te bazy ZUS i Ministerstwa Finansów. Ale co im z tego wyjdzie, trzeba zapytać jakiegoś wróżbitę Macieja.
Jeśli wyjdzie im, że progresywny nałożony na sektor MSP – w tym jednoosobowe działalności gospodarcze – jest genialnym rozwiązaniem, co zrobicie? Zabijecie ich? Odbierzecie poparcie?
Reklama
Sami się zabiją. Zwłaszcza przy tym tempie i poziomie wydawania pieniędzy. Żeby się to jakoś zbilansowało, należy się spodziewać radykalnej akcji fiskalnej. A jak policzyliśmy, jedyny ratunek dla budżetu to rozszerzenie brutalnego fiskalizmu na grupy niższej klasy średniej. Co ją dorżnie. Już dziś jakieś 300 tys. przedsiębiorców płaci podatek na poziomie 70 proc. I to tych najuboższych.
Poproszę bardziej konkretnie, bez wstawek typu science fiction i bez ideologii.
Mam na myśli firmy, a raczej działalności gospodarcze, które osiągają miesięcznie do 5 tys. zł obrotu. Płacą zryczałtowany ZUS w wysokości 1,1 tys. zł plus podatek 19 proc. To tacy ludzie, jak krawcowa u mnie na wsi, która ostatnio zrobiła mi poprawki w spodniach i wzięła 15 zł. Ona zarabia miesięcznie niecałe tysiąc złotych, a państwo żąda od niej, żeby płaciła składki na ubezpieczenie społeczne w wysokości 1100 zł. I ona płaci! Jest, moim zdaniem, jakąś niesamowitą idealistką, patriotką, którą należałoby obwozić po kraju, obsypywać kwiatami i pokazywać dzieciom. Tych ludzi – płacących podatki od swojego bieda-zarobku – jest, jak powiedziałem, jakieś 300 tys. Reszta uciekła za granicę albo w szarą strefę. I to państwo polskie ich tam wyrzuciło.
No, ale ci ludzie, włącznie z pana krawcową, mają przecież was, Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. I, jak sądzę, oczekują czegoś więcej niż tego, że Cezary Kaźmierczak stał się znaną twarzą, gościem, który się wypowiada w mediach, którego wszędzie pełno. Proszę dać jeden dobry powód, dla którego warto zapłacić u was składki.
Przygotowaliśmy ustawę o małej działalności gospodarczej. Udało się nawet przekonać ZUS – co jest przełomem o charakterze kopernikańskim – że lepiej, żeby tacy przedsiębiorcy, jak ta moja krawcowa, płacili miesięcznie 200 zł składek na ubezpieczenie niż nic. Profesor Gertruda Uścińska, jako pierwszy szef tego zakładu, to rozumie. Bo gdyby tylko 10 proc. ludzi, którzy uciekli do szarej strefy, dzięki tym rozwiązaniom prawnym wróciło do legalnego obiegu gospodarczego, oznaczałoby to 70 tys. osób płacących składki, choćby okrojone. 700 tys. malutkich firm działa w szarej strefie, bo nie stać ich na ZUS.
To pogdybajmy sobie jeszcze trochę: kiedy ta ustawa stanie się ciałem?
Hmm, projekt jest teraz w Ministerstwie Rozwoju, premier Morawiecki mówił o nim na Kongresie 590, więc coś się tam dzieje, czekamy.
Dla mnie sprawa jest prosta: albo państwo szanuje sektor MSP, liczy się z nim, więc ustawa wejdzie w pięć minut, albo ma go w nosie, więc możemy zapomnieć o przewrotach i astronomii.
Obawiam się, że władza nie liczy się z przedsiębiorcami ani ich nie szanuje. Ani małych, ani tych dużych. Tak było w przypadku poprzednich rządów, tak jest i teraz. Inna sprawa, że trudno się rozeznać w tym, co rząd myśli, kiedy się słucha sprzecznych ze sobą wystąpień różnych polityków. Opozycja to wykorzystuje, punktuje, a rząd nie bardzo wie, jak się zachować. Nawet nie bardzo dementuje wystąpienia swoich przedstawicieli, choćby pani minister Elżbiety Rafalskiej, które brzmią niczym – za przeproszeniem – przemówienia Hilarego Minca.
O, grubo pan pojechał. Ale trudno, jak się optowało za dobrą zmianą, trzeba robić dobrą minę do złej gry. A nie, jak teraz, rzucać focha.
Ja nie jestem z żadnego plemienia ani platformerskiego, ani pisowskiego, każdemu rządowi życzę wszystkiego najlepszego. Niemniej nadszedł już czas, aby tej ekipie powiedzieć: sprawdzam. Pokażcie nam wreszcie dokumenty, pokażcie te ustawy. Oni wprawdzie coś tam pokazują, jakieś projekty, ale biorąc pod uwagę proces legislacyjny, konieczność uzgodnień międzyresortowych, to jesteśmy jeszcze głęboko w lesie. Możemy nie doczekać.
A na co najbardziej czekacie?
Na klauzulę pewności prawa. Na razie wciąż obowiązuje praktyka Jacka Kapicy, która mówi, że nawet jeśli jakiś przedsiębiorca uzyskał korzystną dla siebie interpretację resortu finansów, to i tak nic to nie znaczy. Gdyż nawet jeśli prawo się nie zmieniło, ale tylko jego interpretacja, to wszystkie te gwarancje zawarte w tej interpretacji są nic niewarte. I można takiego przedsiębiorcę windykować do pięciu lat wstecz, tylko z tego powodu, że ktoś doznał iluminacji. To wnyki zastawiane na ludzi biznesu, niemające nic wspólnego z pojęciem państwa prawa.
Tak a propos ludzi biznesu, pan, podobnie zresztą jak inni szefowie organizacji pracodawców, nie jest biznesmenem, tylko menedżerem. Ale nie, żebym się czepiała: założenie takiej organizacji i prowadzenie jej to także niezły pomysł na życie.
Prowadziłem w swojej karierze kilka firm, teraz stoję na czele ZPP. I, proszę mi wierzyć, prowadzenie takiej firmy jak ten związek to praca na pełen etat, nie da się robić niczego innego poza tym. ZPP dość szybko się rozwinęło, bo trzech członków zarządu sprzedało swoje firmy i miało trochę czasu.
Można więc domniemywać, że w innych przedsięwzięciach biznesowych nie odniósł pan znaczącego sukcesu, jeśli zdecydował się na zmianę. Jako przewodniczący ZPP lepiej pan zarabia?
Zdecydowanie mniej. Ależ ja odniosłem sukces, jestem zarobiony, nie potrzebuję kasy, bo mam jej tyle, że wystarcza mi na potrzeby moje i mojej rodziny. Może nie są to wielkie potrzeby, nie muszę mieć np. śmigłowca, żeby się przemieszczać po kraju, gdybym się uparł, to i na niego byłoby mnie stać. Nie powiem pani, ile zarabiam, nie dlatego, że to tajemnica, ale po prostu nie wiem. Ludzie zatrudnieni w ZPP zarabiają, to oczywiste, mamy jedenaście osób, większość z nich jest zatrudniona na etat, jak należy, mają benefity – choćby w postaci prywatnej opieki medycznej.
I karnety na siłownię?
Nie wiem, ja się tym nie zajmuję, proszę zapytać naszą dyrektor biura.
To wszystko idzie ze składek waszych członków, takich jak ta krawcowa?
Krawcowa nie jest naszym członkiem, jej nie stać na daniny, jakie wymusza na niej państwo, co nie znaczy, że nie występujemy w imieniu takich, jak ona. Ale tak, naszą pracę opłacają nasi członkowie, którzy widzą w tym interes. Jest ich 2,5 tys. razem z organizacjami skupiającymi pojedynczych przedsiębiorców. Pytała pani o nasze sukcesy, dlaczego warto. Przecież ustawa o abolicji składek ZUS z lat 1999–2009, która weszła w życie w 2012 r., to całkowicie nasza robota i nasze osiągnięcie. Ale prawda jest też taka, że kiedy zakładaliśmy ZPP w 2010 r., mieliśmy całkowicie inne wyobrażenie o tym, co będziemy robić, niż to, czym się faktycznie zajmujemy. Pierwotnie była taka idea, że będziemy pomagać wszystkim przedsiębiorcom, którzy się do nas zgłoszą. I próbowaliśmy to robić, co okazało się syzyfową pracą. Przed naszym biurem interwencji ustawiały się długie kolejki zdesperowanych ludzi, dzierżących pod pachą teczki wypchane dokumentami. Więc stanęło na tym, że jeśli chodzi o indywidualne sprawy, będziemy się zajmować tylko naszymi członkami. I tak jest to bardzo trudne, bo tygodniowo wpada 60–70 nowych zgłoszeń.
Czego zwykle dotyczą?
Ech, różnych spraw. Dorota Wolicka z Wrocławia, wiceprezes związku, która zajmuje się interwencjami, uwalniała już towar z portów, odbijała ciężarówki zajęte przez niemieckich celników, ale najwięcej czasu zajmują jej sprawy związane z urzędami skarbowymi, samorządami i ZUS. To jakieś 80 proc. wszystkiego, czym się zajmuje. Mamy wyjątkowe kompetencje, jeśli chodzi o ZUS. Z konieczności. Szukaliśmy prawników, którzy oraliby tę działkę, ale ich po prostu nie ma, bo materia jest niezwykle skomplikowana i nisko płatna.
A pan, czym się zajmuje, prócz reprezentowania i brylowania?
Tym i owym. Co mam powiedzieć? Ogłosić publicznie, że wczoraj byłem u jednego wiceministra, żeby zablokować jakąś głupią ustawę, a dzisiaj u drugiego, żeby wybić mu z głowy kolejne kretyństwo? Parówek nie powinno się robić przy ludziach, na widoku publicznym. Ale prawdą jest, że mamy w kraju jakieś szaleństwo, totalną biegunkę legislacyjną. I nie chodzi mi tylko o tę ekipę, ale w ogóle o stosunek władz do ludzi i prawa. Co jest skutkiem namnażającej się biurokracji. Tak nawiasem mówiąc, to wie pani, kto w niej wiedzie prym? Inteligencja i potomkowie szlachty zagrodowej, oni się świetnie czują, produkując taśmowo te wszystkie paragrafy, nareszcie są ważni. Mają poddanych, z którymi mogą zrobić wszystko, co im tylko przyjdzie do głowy. To efekt naszej pogmatwanej historii, w której nie było miejsca ani czasu na utworzenie się klasy średniej. A klasę przemysłową wyrugowano.
Pan przedstawicielem jakiego stanu się czuje? Inteligencja?
Nie, nie skończyłem studiów, wyjechałem za granicę, do Stanów. I przez całe życie zawodowe – z wyjątkiem trzech incydentów – pracowałem u siebie. Raz byłem fikcyjnie zatrudniony w kurii, w muzeum diecezjalnym – to jeszcze za komuny. Potem w USA miałem przez chwilę posadę w takiej firmie Global Communication, ale szybko założyłem swoją. Po powrocie do Polski przez rok pracowałem dla RMF, ale w 1996 r. przeszedłem na swoje. Dlatego, wbrew temu, co pani sugerowała, jestem z krwi i kości przedsiębiorcą, dlatego mogę się wypowiadać w ich imieniu.
To jako przedstawiciel tych wszystkich przedsiębiorców niech pan powie, czy jeszcze żywi nadzieję związaną z tą dobrą zmianą.
Biznes wciąż z nadzieją patrzy na Mateusza Morawieckiego. Ten człowiek ma spory kredyt zaufania, także z tego powodu, że nie wywodzi się z kasty polityków. Inteligentny, szybko się uczy i, jak się wydaje, ma dobre intencje. Jeśli będzie mógł, będzie w stanie wiele dobrego zrobić. Ale, jeszcze raz podkreślam, to już jest ostatnia chwila, żeby coś pokazał. A jeśli chodzi o tę dobrą zmianę, o którą pani pyta, to – przynajmniej do tej pory – żadnej wielkiej jakościowej zmiany nie ma. Ani na dobre, ani na złe. W każdym razie jeśli chodzi o sektor MSP. Bo o czym mówimy? 15-procentowy CIT dla małych firm? Przecież gros z nich to zwyczajne działalności gospodarcze, więc się nie łapią. Ale oczywiście ten sposób myślenia to krok w dobrą stronę, więc może przestanę narzekać. O, mam jeden przykład złej zmiany. To ograniczenie kwoty, którą można zapłacić gotówką w transakcjach biznesowych do 15 tys. zł. Głupota, zwyczajna propagandówka. W teorii ma to ograniczyć przepływy w szarej strefie, ale na litość boską, szara strefa nie wystawia faktur. Gangster nie wie, co to jest faktura, no, chyba że robi w karuzelach VAT-owskich, ale tam kwoty są dużo większe. Ta regulacja jest niepotrzebna i głupia, zwłaszcza że niedopracowana. Bo nie jesteśmy pewni, co ustawodawca miał na myśli: jedną fakturę czy może trzy wystawione pod rząd, dobijamy się do resortu finansów o interpretację, ale jakoś nie możemy się doczekać odpowiedzi. Reasumując: z naszego punktu widzenia nic się nie zmieniło. Nie jesteśmy priorytetem dla tego rządu. Tak samo jak dla poprzedniego.
To zasmucająca diagnoza po 27 latach od transformacji. Mit założycielski III RP opiera się przecież na radosnej przedsiębiorczości Polaków, uwielbiamy te opowieści o łóżkach polowych służących za stragany, na których wyrosły fortuny.
Prawda jest taka, że od 27 lat uczestniczymy w mistrzostwach świata w różnych wolnych konkurencjach gospodarczych, a kolejni trenerzy tego nie rozumieją. Dlatego nie są w stanie doprowadzić swojej drużyny do zwycięstwa. Porozmawiajmy o Ukraińcach, to jeden z najgorętszych tematów ostatnich dni. 600 tys. obywateli Ukrainy legalnie pracuje w Polsce, a – w zależności od szacunków – od 30 do 270 tys. nielegalnie. Do tego dochodzą studenci, zbierze się jakiś milion naszych sąsiadów, którzy już u nas są. I chyba się nie bardzo pomylę, kiedy powiem, że 60 proc. z nich siedzi w Warszawie i jej okolicach. Są bardzo potrzebni. Niezbędni wręcz. Polski rynek pracy ma dwa głębokie deficyty. Pierwszy to niskopłatni, niskokwalifikowani pracownicy potrzebni w rolnictwie, budownictwie, usługach domowych (sprzątanie, opieka nad dziećmi i osobami starszymi) oraz prosta produkcja. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to już teraz globalne koncerny przemysłowe, które u nas się usadowiły zwłaszcza na Dolnym Śląsku, zaczynają wysysać imigrantów z Ukrainy do swoich fabryk, bo polscy pracownicy uciekli im na Zachód. Drugi obszar deficytowy to proste zawody techniczne. Mamy tutaj pustynię, bo w ramach jakiegoś obłędu skłoniono młodych ludzi, żeby kształcili się na dziennikarzy i socjologów, których nikt nie potrzebuje w takiej ilości. Tymczasem brakuje – od zaraz – 30 tys. kierowców TIR-ów. I jeszcze 60 tys. mechaników samochodowych. Znajomy ma firmę transportową, 250 ciężarówek, i błaga, żeby mu załatwić 150 kierowców. Zatrudni ich od ręki.
Jak dobrze zapłaci, będzie miał szoferów. Problem w tym, że nasze firmy nie chcą płacić. Wolą płakać, że drogo, że pracownicy roszczeniowi. I teraz mają problem, bo potencjalni pracownicy mają robotę na zachodzie Europy. Trzeba było myśleć o tym wcześniej, a nie spać na pieniądzach. To nie moje wyobrażenia, ale dane NBP: po kryzysie 2008 r., po tych wszystkich ustawach probiznesowych, nasi przedsiębiorcy zamiast inwestować, zamiast dbać o ludzi, cięli pensje, wyrzucali pracowników na śmieciówki i odkładali do skarpety.
To nie jest tak, że przedsiębiorca będzie płacił ludziom tyle, ile by chciał. Bo on jest zaledwie notariuszem prawa podaży i popytu. Proszę sobie wyobrazić, że na tej ulicy, gdzie jest siedziba ZPP, czyli na Nowym Świecie w Warszawie, jest kilka budek z hot dogami. Jedna pod numerem 10, druga pod 40, kolejna pod 60. Jeśli ten właściciel spod sześćdziesiątki podniesie wynagrodzenie swoim pracownikom, to będzie także musiał podnieść cenę bułki z kiełbaską. Ale jeśli w innych budach hot dog będzie kosztował 3 zł, a u niego 6 zł, to facet zbankrutuje.
Gdyby miał superrecepturę na tego hot doga i superkucharza, który nie tylko potrafi podgrzać kiełbaskę, ale i doprawić ją, a potem sprzedać, to by miał klientów i zarobił. Ale jeśli chce się podetrzeć tyłek szkłem, nie płaci ludziom, zamiast specjalistów zatrudnia najtańszą siłę roboczą, to potem się płacze, że nie ma kim robić. Przedsiębiorcy spali na pieniądzach, a teraz się dziwią, że im niewolnicy uciekli.
Jest wiele prawdy w tym, co pani mówi, ale nie cała i nie do końca. Bo ta ucieczka zarobkowa nie odbywała się z dużych miast, to był niewielki odsetek, ale z małych ośrodków. I ci emigranci zarobkowi nie porównywali warunków zatrudnienia w Warszawie, Katowicach, Poznaniu czy Wrocławiu z tymi, które oferował im np. Londyn, ale z tym, co mogli uzyskać w Ciechanowie w porównaniu z perspektywami oferowanymi przez przedmieścia Glasgow. I liczyli. Jeśli tam zarobią do 60 tys. zł, to w ogóle nie zapłacą podatku. A jeśli będą chcieli pracować np. w Warszawie, to połowę pensji będą musieli wydać na mieszkanie, bo relacje zarobków do cen wynajmu mieszkań są u nas skrajnie niekorzystne. A są takie, a nie inne, gdyż człowiek, który wynajmuje mieszkanie, nie jest w stanie wyrzucić lokatora, który demoluje mu lokal, a w dodatku za niego nie płaci. Kiedy podejmie bardziej zdecydowane kroki, żeby go wykurzyć, i, na przykład, odetnie mu prąd, to się narazi na odpowiedzialność karną.
Chyba pan żartuje, odcinanie prądu to norma. I wpuszczanie karaluchów. Nie słyszał pan o aferze reprywatyzacyjnej w Warszawie? O setkach lokatorów wywalonych na bruk?
Tutaj mamy do czynienia z dużą grupą przestępczą, silną, zorganizowaną. Aparat państwowy boi się takich ludzi, więc nic nie robi. Gdyby pani, Mira Suchodolska, jako właścicielka kamienicy zasiedlonej przez lokatorów nawet niepłacących czynszu, usiłowała ich wykurzyć, odcinając im wodę albo prąd, zaraz by się pani naraziła na odpowiedzialność karną. Tak samo, jakbym zrobił to ja. Jak pani zatrudni Ukrainkę do sprzątania domu, to może się spodziewać, że za chwilę zainteresują się panią inspekcja pracy, urząd skarbowy, ZUS. Sprawdzą, czy ta kobieta przebywa legalnie w Polsce, czy płaci pani za nią wszystkie daniny. Jeśli nie, dostanie pani grzywnę, która panią wykończy finansowo, a biedna kobieta zostanie deportowana.
Teraz stosunek do pracowników zza wschodniej granicy się zmienia. Albo przynajmniej musi zmienić. Unia znosi wizy dla Ukraińców, więc przestaniemy być dla nich jedyną ziemią obiecaną.
To jest walka bez pardonu. Niemcy, które jeszcze niedawno były bardzo przeciwne bezwizowej wymianie, nagle dają młodzieży z Ukrainy bezpłatne studia i do tego stypendia. Oni są bezwzględni, jeśli chodzi o sprawy gospodarcze, nie ma przebacz. Podobnie Francja – także ma program pięcioletnich wiz dla studentów z Ukrainy, a w nim benefity finansowe. A u nas wciąż się toczą rządowe spory: oświadczenia czy zezwolenia. Rybka czy pipka. Kłótnie, bezsensowne rozmowy, durne argumenty sprowadzające się do tego, że Ukraińcy zabierają pracę Polakom. Gdzie, w Warszawie? Tutaj bezrobocie mamy na poziomie dwóch procent, jak ci ze Wschodu wyjadą, nie będzie kim pracować. Rzeczywistość jest taka, że do 2020 r., a więc za chwilę, za cztery lata, z polskiego rynku pracy zniknie milion osób. Doliczmy do tego te 2,5 mln, które uciekło wcześniej. Więc ja się pytam ministrów – pani Rafalskiej i pana Szweda – jaki mają pomysł, kto w Polsce będzie płacił te składki na ZUS i podatki. Kosmici przylecą? To polityka typu „aby przetrwać do rana”. Jestem za, też chciałbym dożyć do następnego poranka. Niemniej przydałoby się nieco dłuższe spojrzenie na rzeczywistość. Ostatnio miałem nasilone wizyty dziennikarzy z Zachodu, wszyscy pytali mnie o Ukrainę, o to, co zamierza polski rząd. Odniosłem nieco paranoiczne wrażenie, że ich pytania nieco wykraczają w intensywności, że być może nie przepytują mnie pismacy, tylko ludzie wykształceni w zbieraniu informacji dla innych czynników niż zwyczajni czytelnicy. Ale, jak już powiedziałem, pewnie mam paranoję. Więc w tym paranoicznym zwidzie jeszcze powiem, że w traktacie akcesyjnym do UE zobowiązaliśmy się wybudować jedną autostradę – czyli A1. Do tej pory nie powstała. Natomiast została zakończona budowa autostrady A4, najdłuższej w Polsce, prowadzącej z zachodu na wschód. To zapewne przypadek, nie ma w tym żadnej zmowy, żadnego lobbingu, że Ukraińcy mogą się łatwo przemieścić od siebie do Niemiec. Polskę podziwiając tylko z okien samochodów.
To świetny temat na kolejną rozmowę, zwłaszcza że dotyczy zaszłości – tego, co zrobiła poprzednia ekipa. Natomiast nie spodziewałabym się tego w najgorszych snach, ale stało się: będę broniła poczynań tego rządu. Ma przynajmniej kilka dobrych pomysłów. Choćby ten z elektryczną mobilnością, czyli postawieniem na produkcję aut na prąd.
To fantastyczny pomysł, jestem za. Zwłaszcza że Polska nie jest już w stanie konkurować niskimi kosztami robocizny z resztą świata. Powinna postawić na rywalizację w prawie. Ale obawiam się, że aby tak się stało, powinniśmy najpierw wynająć armię rosyjskich najemników, żeby rozjechali się po tych wszystkich urzędach i przystawili biurokratom zimne lufy karabinów do głowy. Bo inaczej żadne prawo się nie napisze, a nawet jak się napisze, to się nie wdroży. Już tłumaczę, o co mi chodzi z tymi samochodami autonomicznymi. To nowość: auto, które nie potrzebuje kierowcy, jest prowadzone przez system komputerowy. Nie ma komu wlepić mandatu, nie potrzeba prawa jazdy, więc świat wielu osób runąłby na łeb i na szyję. Ale gdybyśmy szybko wprowadzili przepisy, które dopuszczają tego typu samochody do użytku, można się spodziewać, że zbiegną się do nas wszystkie firmy świata, otworzą swoje biura, wybudują fabryki, bo znajdą miejsce, gdzie będą mogły testować w realu swoje pomysły. Niestety, założę się, dolary przeciwko orzechom, że tak się nie stanie. Bo jakiś związek zawodowy szoferów będzie tak naciskał, że przez pięć lat rządzący będą deliberowali nad pomysłem, a jak już coś postanowią, to okaże się, że taki autonomiczny samochód będzie siedem razy droższy niż każdy inny. W dodatku cztery inne resorty będą blokować ustawę, nie pisząc do niej rozporządzeń. Bo tak to u nas działa. A nie mamy czasu, żeby się zajmować pierdołami. Bo Singapur już jest przed nami, w ramach eksperymentu autonomiczne samochody już jeżdżą po jednym osiedlu, a jak się sprawdzi, to te auta wyjadą na drogi całego kraju, potem na resztę świata. My w tym czasie będziemy robić prezentacje – jakby to mogło teoretycznie zadziałać.
W takim razie jesteśmy narodem debili. Jakie społeczeństwo, taki rząd, więc nie ma co marudzić. Nie lubimy się, nikt nikomu nie ufa, podgryzamy się, jeśli tylko mamy sposobność. I tak naprawdę niczego nie oczekujemy. Ani od siebie, ani od reprezentantów, których wybraliśmy.
Założę się, że ma pani zaufanie do swojej mamy. I że lubi pani sklepikarza, u którego kupuje rano bułki. Natomiast jest pani pełna rezerwy co do lokalnych włodarzy. Takie wnioski wynikają z badań dotyczących zaufania lub – inaczej mówiąc – kapitału społecznego. I to jest także wielka rezerwa, którą możemy uruchomić, jeśli będziemy tylko chcieli. I jeśli pozwoli nam na to armia urzędników. Jedna z niemieckich gazet zrobiła prowokację, polegała ona na tym, że firma udała się po poradę z tym samym problemem do urzędu na wschodzie i na zachodzie kraju. Na wschodzie urzędnicy zastanawiali się, w jaki sposób tę firmę ukarać i z jakiego paragrafu. Na zachodzie, w jaki sposób jej pomóc. My wciąż jesteśmy na wschodnim wschodzie. Niezależnie od tego, czy rządzi prawica, czy lewica, PO czy PiS. Gdybym – niczym Martin Luter King – mógł mieć marzenie, to polegałoby ono na prostej rzeczy. Żeby państwo, w którym żyję ja i pani krawcowa, która skracała nogawki moich spodni, z państwa opresyjnego zamieniło się w państwo usługowe i pomocnicze. Takie, z którego nie będzie się chciało uciekać. ⒸⓅ
Biznes wciąż z nadzieją patrzy na Mateusza Morawieckiego. Ale to już jest ostatnia chwila, żeby coś pokazał. A jeśli chodzi o tę dobrą zmianę, to żadnej wielkiej jakościowej zmiany nie ma. Ani na dobre, ani na złe. W każdym razie jeśli chodzi o sektor MSP