Najszczęśliwsi jesteśmy do trzydziestki, a potem (i to dopiero pod pewnymi warunkami) w jesieni życia, czyli mniej więcej od pięćdziesiątki do siedemdziesiątki. Wszystko pomiędzy to „krew, pot i łzy”. Tak przynajmniej dowodziły wszystkie przeprowadzane niezależnie i pod różnymi szerokościami geograficznymi badania. Aż do tego lata, gdy australijscy ekonomiści Paul Frijters i Tony Beatton pokazali, że słynny schemat w kształcie litery U należy wyrzucić do kosza. Ich zdaniem zadowolenie ludzi pomiędzy 20. a 50. rokiem życia wcale nie spada, a raczej utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Potem faktycznie rośnie aż do siedemdziesiątki. Dopiero wtedy gwałtownie leci w dół z powodu pogarszającego się nieuchronnie stanu zdrowia.

Jak Frijters i Beatton tłumaczą, dlaczego ich badanie jest bardziej prawdopodobne niż te, z których wychodziło wszechobecne U? Bardzo przekonująco: jednym wielkim statystycznym błędem, do którego dorobiono racjonalne uzasadnienie. Dotąd uważano bowiem, że trzydziesto- i czterdziestolatkowie są nieszczęśliwi, PONIEWAŻ mają na barkach karierę, kredyt, dzieci i rodzinę. Australijscy ekonomiści argumentują dokładnie odwrotnie: oni są zadowoleni właśnie Z POWODU dzieci, kariery czy nawet kredytu, które pozwalają im dać sensowny (przynajmniej subiektywnie) upust energii i potrzebie tworzenia mającej swoją kulminację właśnie w tzw. wieku produkcyjnym. I tu właśnie dochodzimy do statystycznego błędu.

Jeśli ktoś jest zadowolonym z życia czterdziestolatkiem, to siłą rzeczy musi być człowiekiem bardzo zajętym. Zbyt zajętym, żeby na poważnie uczestniczyć w badaniach na temat stanu zadowolenia. I odwrotnie. Ci czterdziestolatkowie, którzy uczestniczą w takich badaniach, mają podejrzanie dużo czasu. Może to oznaczać, że nie mają zobowiązań emocjonalno-rodzinnych ani satysfakcjonującej pracy. Prawdopodobnie są więc mniej szczęśliwi i dają temu wyraz, zaciemniając przy okazji statystyki. Na koniec Frijters i Beatton dają jeszcze kilka recept na bycie szczęśliwym czterdziestolatkiem: nie bać się angażowania w emocjonalne związki, zawodowej aktywności oraz stawiania sobie celów. Byle tylko osiągalnych. Jak zwykle w takich wypadkach nie sposób rozsądzić, czy wnioski Frijtersa i Beattona są prawdziwe. Trudno im jednak odmówić atrakcyjności. Pokazują bowiem, że niekoniecznie najlepsze zostaje za nami po skończeniu studiów. Ich wnioski są dużo bardziej optymistyczne niż te przedstawione ostatnio przez autorów innego badania: Davida Lykkena i Auke Tellegen z Uniwersytetu Minnesoty.

Psychologowie obserwujący przez lata grupę kontrolną wychowujących się w różnych rodzinach bliźniąt dowodzą: „Status społeczny może zwiększyć poziom zadowolenia o mniej więcej 2 – 3 proc., przywiązanie do jakiejś wielkiej idei (religijnej lub innej) podnosi je o jakieś 3 – 4 proc. Tym, co decyduje o naszym szczęściu, są... geny (88 proc.)”. Niestety. Ja już wolę więc szczęśliwego, bo zapracowanego czterdziestolatka z badań Frijtersa i Beattona, niż nieszczęśliwego, choć zapracowanego (bo genetycznie obciążonego) czterdziestolatka od Lykkena i Tellegen.

Reklama