Na Zachodzie długo oswajaliśmy się z ideą, że Japonia to bliski Zachód, a nie Daleki Wschód. Dzisiaj, kiedy Japonia jest zastraszana przez chińskie mocarstwo, musimy stać murem po stronie Zachodu, razem z Amerykanami, nie za ich plecami (jak to robimy najczęściej). Do Tokio jest nam nieskończenie bliżej niż do Pekinu. Od kiedy? Od 1868 r. Zainicjowano wówczas światłe rządy cesarza (Meiji tenno). Zniesiono zakaz wyjazdów za granicę, utworzono specjalny fundusz na rzecz wspomagania studentów wybierających się na zachodnie uczelnie. W 1872 r. wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej, przekształcając armię na wzór pruski, powszechny obowiązek szkolny, policję państwową, sądownictwa, system monetarny oparty na wzorach amerykańskich i otwarto pierwszą linię kolejową.
Kolejne reformy obejmowały szkoły wyższe, prasę, rozbudowę przemysłu (na wspomaganie przemysłowców oraz rozwój infrastruktury przeznaczano w pewnym okresie prawie jedną trzecią dochodów państwa). Zadziwiło tempo, w jakim ten zanurzony w tradycji kraj zyskał pozycję gospodarczego i politycznego konkurenta Zachodu. Reformy uruchomiły niedoceniany przedtem ogromny potencjał twórczy japońskiego społeczeństwa – jedynego, które rzeczywiście nawiązało kontakt ze ścisłą europejską i amerykańska czołówką. Wokół dworu cesarskiego pojawili się europejscy doradcy. Wedle ich porad zmieniono Japonię w kraj, który będzie w stanie rywalizować z... zachodnimi potęgami. Jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, dopiero wtedy potęgi zachodnie zaczęły liczyć się z Japonią, kiedy zaczęła ona być groźna dla Europy i Ameryki. Trzeba było krwawej historii lat 1904 – 1945, aby stała się „jednym z nas”.
Intuicja, że Zachód ceni tylko tych, których się kiedyś wystraszył, nęci władców potężnych, ale i niedocenianych Chin. Paradoksalnie pierwszym krajem Zachodu straszonym przez Chiny jest Japonia.
Reklama