Cieszy się on ponoć cichym poparciem kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Zdaniem niemieckich mediów nie ma szans na wejście w życie. Ton komentarzy jest bardziej niż sceptyczny. Konserwatywny dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” jest pomysłowi jednego budżetu dla Eurolandu przeciwny z przyczyn pryncypialnych.
„Europa to więcej niż euro – grzmi Holger Steltzner, wydawca „FAZ” (czyli jeden z pięciu ludzi decydujących o linii najważniejszego niemieckiego dziennika opiniotwórczego). I zwraca uwagę na problem, który od dłuższego czasu coraz bardziej mierzi dużą część niemieckich elit. „Od początku kryzysu mówimy tylko o gospodarce. Rząd powtarza, że jeśli upadnie euro, upadnie i Europa” – dodaje Steltzner. Komentator powątpiewa, czy wiążąc przetrwanie Unii z losem integracji walutowej, oddajemy europejskiemu marzeniu prawdziwą przysługę. Czy raczej odwrotnie: pokazujemy, jak mało w nie wierzymy.
Negatywne nastawienie do wspólnego budżetu strefy euro prezentuje też gospodarczy „Financial Times Deutschland”. Tyle że z bardziej praktycznych powodów. „Czy faktycznie potrzeba nam kolejnego unijnego garnka z pieniędzmi? Mamy już przecież budżet unijny, nowo powołany Europejski Mechanizm Stabilizacyjny i gotowy do odgrywania coraz bardziej aktywnej (i kosztowniejszej) roli Europejski Bank Centralny, który pod rządami Mario Draghiego jest gotów skupować na potęgę obligacje zadłużonego Południa.
Pewnie w przyszłości nieuchronna jest też jakaś forma euroobligacji” – argumentuje „FTD” w poniedziałkowym odredakcyjnym wstępniaku. Dziennik koncentruje się na technikaliach, o które jego zdaniem rozbije się plan Hermana Van Rompuya. „Pieniądze w takim budżecie trzeba by przecież jakoś rozdzielić. Kto ma to robić? Tylko rządy państw członkowskich? Wtedy mamy kolejny problem z legitymizacją i brakiem demokracji w UE. Przydałby się więc drugi równoległy Parlament Europejski.
Koszty takiego pomysłu trudno jednak pogodzić z wymogami kryzysu, w którym tkwimy. Na dodatek jak godzić spory kompetencyjne i prawne z innymi istniejącymi euroinstytucjami” – krytykuje „FTD”. I dodaje, że jeśli Angela Merkel ma pomysł na rozwiązanie tych wszystkich wątpliwości, to niech wyjdzie i to powie. A jeśli nie, to „dzięki... prosimy o następną propozycję”. Z polskiego punktu widzenia ten sceptycyzm wobec wspólnego budżetu Eurolandu przynosi w pierwszej chwili poczucie ulgi.
Nie jest tajemnicą, że jako kraj znajdujący się poza strefą euro (i który nie pali się, by do niej szybko wejść) boimy się wszystkich pomysłów, które dzielą Unię na dwie prędkości. Ważne jednak, by ciesząc się ze złej prasy kolejnego pomysłu zacieśnienia integracji walutowej, nie popaść w niebezpieczne samozadowolenie. Bo nawet jeśli wspólny budżet strefy euro padnie, to koła historii raczej nie odkręcimy.
Czy tego chcemy, czy nie, strefa euro będzie się coraz bardziej zrastała. A Polska też się w tym czasie szczególnie nie zmieni. Nadal będziemy zbyt duzi, by wchodzić do euro bez uczucia utraty czegokolwiek, jak to jest w przypadku Estonii, a wkrótce Łotwy. Z drugiej strony jednak zbyt mali, by jak Wielka Brytania z czystym sumieniem ogłosić, że nas zabawa w euro nie interesuje.
Wybór kursu wobec wspólnej waluty dziś wygląda na potencjalnie najtrudniejszy dylemat we współczesnej historii polskiej polityki zagranicznej.
Przy nim pytania, czy wchodzić do UE albo NATO, to był, kolokwialnie mówiąc, pikuś. Nad tematem „Polska i euro” warto zacząć się poważnie zastanawiać, a nie tylko kluczyć. Zanim Europa na tym polu rzeczywiście wrzuci piąty bieg.