Wszyscy szczęśliwie zbyt młodzi, by pamiętać siermiężne czasy PRL-u, uważają za normalne, że na przecenach w popularnych sieciach sklepów można kupić śliczne i świetnie uszyte dziecięce kurki narciarskie za równowartość trzykilowej siatki gruszek, kilograma kurczaka lub 15 sztuk jajek z wolnego wybiegu. Czymś całkiem naturalnym są dla nich botki zimowe w cenie jednodaniowego obiadu w taniej restauracji. Nie zdumiewa ich też jakość tej odzieży – zupełnie dobra, spełniająca unijne standardy. Oraz to, że na 95 procent na metkach widnieje napis „made in China” (te 5 procent to Wietnam, ewentualnie Bangladesz lub inny kraj Dalekiego Wschodu; wyroby z Turcji i Tunezji są z reguły droższe). Mnie takie śmiesznie niskie koszty zakupu niezmiennie szokują. To kwestia doświadczenia:

  • moja mama do dziś wspomina, jak za całą swoją pierwszą pensję kupiła sobie płaszcz młodzieżowy (był 40 proc. tańszy od tego „dla dorosłych”);
  • doskonale pamiętam czasy, w których jeansy kosztowały połowę pensji mojego taty
  • kiedy zacząłem pracować, najzwyczajniejsza kurtka zimowa kosztowała pół przeciętnej pensji, czyli w dzisiejszych realiach jakieś 3 tysiące złotych.

Dzisiaj w wydatkach statystycznej polskiej rodziny – wedle GUS – odzież i obuwie stanowią… 2,3 proc. Osiem razy więcej wydajemy na żywność i napoje, sześć razy więcej na utrzymanie mieszkań, niemal dwa razy więcej na rekreację i kulturę i tylko trochę mniej na alkohol. Jak to możliwe? Odpowiedź jest banalnie prosta: za sprawą przeniesienia przed laty produkcji odzieży i obuwia z Europy do Azji, przede wszystkim Chin, ciuchy i buty stały się – relatywnie - jakieś… sto razy tańsze.

Przemysł w Chinach: od masowej tandety do jakości i innowacji

Konkurencyjność Chińczyków opierała się najpierw na ogromnej liczbie śmiesznie taniej siły roboczej: kiedy pierwsze zachodnie firmy lokowały swą produkcję w Państwie Środka, płaciły przeciętnemu pracownikowi równowartość dzisiejszych 200 zł. Jednak od lat 90. XX wieku do końca pierwszej dekady XXI stulecia realne płace w chińskich fabrykach wzrosły ponad 10 razy i stały się dla części zachodnich inwestorów nie do przyjęcia. Grupa szukających niskich kosztów potentatów zaczęła przenosić produkcję do innych krajów Azji, m.in. Birmy, Bangladeszu, Wietnamu, Tajlandii. Inni postawili na Tunezję, Maroko i Turcję, ale też europejskie państwa o najniższych płacach: Portugalię, Grecję, a przede wszystkim Rumunię i Bułgarię. Nigdy nie polegało to jednak na przeniesieniu produkcji 1:1 – nowe fabryki były mocno zmechanizowane, coraz mniej było w nich robotników (robotnic), a coraz więcej automatyków i robotyków.

Chińczycy szybko zareagowali na ten trend. Od początku zachodniej ekspansji intensywnie się uczyli, kopiowali, co się da, a potem zaczęli twórczo rozwijać. Mniej więcej na przełomie pierwszej i drugiej dekady tego stulecia „chińska tandeta” zaczęła odchodzić do lamusa. Fabryki w Państwie Środka zostały gruntownie zmodernizowane, od ponad dekady Chiny są liderem globalnej robotyzacji, w ostatnich latach instalują w swoich fabrykach ponad połowę wszystkich robotów montowanych na świecie. Ich fabrykom wciąż daleko do globalnego lidera, czyli Korei Południowej, która ma już grubo ponad 1000 robotów na 10 tys. zatrudnionych w przemyśle, ale ze wskaźnikiem 470 stali się mocnym wiceliderem, wyprzedzając Niemcy (429), Japonię (419) i Szwecję (347). Polska – o czym pisałem szeroko – ma wskaźnik 78 robotów na 10 tys. zatrudnionych w przemyśle i w ostatnich latach odnotowała regres robotyzacji: w rok zainstalowaliśmy niespełna 2,7 tys. robotów. Niemcy instalują w swych fabrykach tyle samo – w miesiąc. A Chińczycy - w trzy dni. Trudno już więc mówić o zarobionych chińskich szwaczkach. Są to raczej operatorki najnowocześniejszych i najbardziej wydajnych maszyn na świecie.

Przemysł w Chinach a przemysł w Polsce: wnioski do wyciagnięcia

Chińczycy przestali już być tanimi pracownikami: obecnie w ich fabrykach zarabia się równowartość około 6 tys. zł miesięcznie, ale wynagrodzenia elity inżynierów są już wyższe niż w Polsce. Chińskie fabryki efektywnie łączą przy tym szereg starych i nowych atutów:

  • efekt skali - chodzi nie tylko o sprzedaż globalną, ale i o to, że bogacące się chińskie społeczeństwo tworzy gigantyczny „lokalny” rynek zbytu; im większa produkcja, tym niższe koszty jednostkowe – a więc i finalna cena produktu;
  • produktywność – 10 tys. najsprawniejszych polskich pracowników uzbrojonych w 78 robotów nie ma żadnych szans z 10 tys. (nawet przeciętnych) chińskich pracowników wspieranych przez 500 robotów; a w nowych fabrykach współczynnik robotyzacji przekracza… 2 000;
  • systemowe wsparcie państwa – eksporterzy korzystają z takich rozwiązań, jak ujemny podatek dochodowy od firm (co oznacza de facto rządowe dopłaty do eksportu, będące przedmiotem sporu z Komisją Europejską – ostatnio poszło o auta elektryczne);
  • coraz bardziej wyśrubowaną jakość – wszyscy wiemy, że Chińczycy potrafią wyprodukować i mercedesy, i smartfony o bajecznych możliwościach, i torebki Louisa Vuittona;
  • innowacje technologiczne – Chińczycy, wzorem Japończyków, a potem Koreańczyków, przeszli jakiś czas temu z etapu kopiowania do etapu tworzenia, czego przykładem są doskonale znane nad Wisłą smartfony i urządzenia elektroniczne (w tym laptopy i komputery), sprzęty RTV i AGD, a w ostatnich latach samochody.

To jest morderczo konkurencyjna machina gospodarcza, wspierana jeszcze przez słynne chińskie marketplace’y. AliExpress ma 150 mln klientów, z czego 9 mln z Polski. Jeszcze szybciej rośnie – agresywnie reklamujące się - Temu, które w zeszłym roku odwiedziło prawie 15 mln Polek i Polaków. Każdy, kto opowiada o masowym przenoszeniu produkcji przemysłowej z Azji do Europy powinien się najpierw przyjrzeć nie tylko cenom, ale i jakości produktów oferowanych w tych serwisach. I odpowiedzieć na dwa fundamentalne pytania:

• czy jesteśmy w stanie na wspólnym europejskim rynku - wciąż nominalnie bogatszym od chińskiego, ale liczebnie trzy razy mniejszym, a w dodatku nierzadko szatkowanym za sprawą praktyk protekcjonistycznych poszczególnych krajów członkowskich – zaoferować produkty w zbliżonej cenie?

• czy europejski konsument jest w stanie przełknąć nieco wyższe ceny produktów wytwarzanych w Europie przekonany argumentem, że rodzime fabryki solidnie wynagradzają swych pracowników i odprowadzają podatki na Starym Kontynencie?

Na razie odpowiedź nie jest przesadnie twierdząca. Robiąc świąteczne sprawunki okupowaliśmy sklepy wypełnione po brzegi produktami z Chin. Pobiliśmy rekord transakcji na Temu. No i sprawdźcie sobie, kto wyprodukował wasz telefon (OK, jeśli to jest Samsung, to najpewniej Wietnam, a jeśli najnowszy Iphone – to Indie, choć wcześniej były to Chiny), wasz laptop, sprzęt kuchenny, zegarek, ręcznik, pościel, zabawki dla dzieci. No i, oczywiście, ubrania i buty.

Biznes w Polsce: produkcja czy import z Azji?

Pisałem w zeszłym roku w relacji z Europejskiego Forum Branży Obuwniczej i Skórzanej w Krakowie, że Polska stała się w ostatnich latach jednym z największych w Europie i… świecie eksporterów obuwia. Tyle, że nie własnego – bo polskie fabryki padają jak muchy. W kilka lat produkcja spadła w Polsce o połowę, zlikwidowano ponad 500 firm wytwórczych. Nie, nie dlatego, że Polki i Polacy zaczęli nagle chodzić boso. Po prostu nasi przedsiębiorcy zajęli się na wielką skalę importem wyrobów z Chin – w dekadę sprowadzili MILIARD PAR.

Buty są też masowo kupowane we wspomnianych chińskich serwisach. Efekt? Dekadę temu importowaliśmy rocznie 140 mln par butów, a eksportowaliśmy 90 mln par. W zeszłym roku liczba importowanego obuwia podwoiła się, a eksport wzrósł do 130 mln par. Zdecydowana większość importu pochodzi z Chin, reszta z Wietnamu i Indonezji.

Nie tylko polscy producenci mają problem z ekspansją chińskiego obuwia (choć zachowania polskich konsumentów są ewidentnie najbardziej prochińskie w Europie). Niepokój panuje w całej branży na Starym Kontynencie, a wynika także z nowych restrykcyjnych regulacji unijnych oraz dramatycznej nieszczelności granic UE. Europejska branża skórzana składa się w 99 procentach z małych i średnich firm, a te są bardzo wrażliwe na wszelkie zmiany i zaostrzenia przepisów. Tymczasem UE, dążąc do ograniczenia wpływu przemysłu na środowisko i bardziej zrównoważonej gospodarki, działającej w wysokim stopniu w obiegu zamkniętym, nakłada na przedsiębiorców kolejne wymagania i obowiązki.

W apelu do Komisji Europejskiej unijne stowarzyszenia przemysłu obuwniczego napisały, że „istnieje pilna potrzeba wzmocnienia kontroli celnych pod względem jakości wwożonych produktów, poziomu zanieczyszczenia chemicznego, płaconych ceł i podatków”. Podkreślają, że każdy przedsiębiorca w Europie musi spełniać coraz bardziej wyśrubowane wymogi, co kosztuje, a tymczasem cała masa importowanych towarów nie spełnia nawet elementarnych norm jakości; chodzi również o przestrzeganie w fabrykach, w których powstają te produkty, unijnych norm bezpieczeństwa oraz zasad społecznych i środowiskowych, w przeciwnym razie skrajnie nieuczciwa konkurencja będzie po kolei wykańczać unijne biznesy. W apelu pojawia się też temat procedur antydumpingowych – żaden towar w UE nie może być subsydiowany, a tymczasem chiński import budzi notorycznie podejrzenia związane z państwowym wsparciem.

Producenci europejscy domagają się od władz UE gwarancji, że te same zasady wynikające z Zielonej Transformacji będą miały zastosowanie do wszystkich produktów znajdujących się na rynku europejskim, niezależnie od tego, czy zostały wytworzone na terenie UE, czy importowane spoza niej. Wreszcie, w opinii branży, niezbędna jest „unijna kampania informacyjna” mająca na celu „zwiększenie popytu na produkty wytwarzane w Europie z materiałów zrównoważonych, takich jak skóra naturalna” i zwalczanie zjawiska greenwashingu przejawiającego się m.in. w używaniu określeń typu „skóra ekologiczna” lub „produkt przyjazny dla środowiska”.

Przedsiębiorcy wiążą duże nadzieje z wprowadzanym przez UE Cyfrowym Paszportem Produktu – ich zdaniem, powinien on odegrać kluczową rolę w informowaniu konsumentów o zastosowanym materiale i jego udowodnionym rzeczywistym wpływie na zdrowie i bezpieczeństwo.

Przemysł w Europie w defensywie. Czas na kontratak

Po pandemii dużo mówiło się na Zachodzie o reshoringu i nearshoringu, czyli przenoszeniu zakładów przemysłowych z Azji (i innych miejsc) do Europy i USA, by uniknąć w przyszłości zrywania łańcuchów dostaw oraz generalnie uniezależnić się ekonomicznie od obszarów niepewnych lub niekoniecznie przyjaznych. W realiach zaostrzającej się konkurencji między Chinami a Zachodem renesans europejskiego przemysłu wydawał się wręcz przedsięwzięciem oczywistym. Nie da się jednak ukryć, że kluczowe europejskie branże są dziś raczej w defensywie niż w natarciu. I ich sytuacja może się jeszcze pogorszyć za sprawą działań nowej administracji amerykańskiej Donalda Trumpa.

W Polsce, wedle GUS, przedsiębiorcy zaciekle walczyli ostatnich latach o utrzymanie rentowności. W 2024 r. wskaźnik rentowności obrotu brutto zmalał z 5,7 proc. do 4,3 proc., a wskaźnik rentowności obrotu netto – z 4,7 proc. do 3,5 proc. Jak wynika z najnowszych badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego, poprawy rentowności w 2025 r. spodziewa się tylko 19 proc. przedsiębiorstw, a 28 proc. uważa, że rentowność ich przedsiębiorstwa w 2025 r. będzie gorsza niż w 2024 r. Najczęściej na poprawę rentowności liczą firmy duże (28 proc.), rzadziej średnie i małe (ok. 20 proc.), a najrzadziej mikrofirmy (tylko 14 proc.). Wszyscy najsilniej obawiają się nie tyle spadku przychodów, co dalszego szybkiego wzrostu kosztów, m.in. płac. W Polsce ten wzrost ma być najwyższy w Europie.

Skuteczny kontratak Polski i Europy będzie możliwy tylko wówczas, jeśli w naszych fabrykach zastosujemy podobne rozwiązania, jak w Korei Południowej i Chinach. Tylko – bardziej. Sama ochrona rynku przed nawałnicą przy pomocy ceł i innych barier to zdecydowanie za mało, zwłaszcza że jedną z supermocy Europy był przez dekady eksport. Ocalenie kluczowych europejskich, w tym polskich sektorów gospodarki zależy od tego, jak szybko będziemy się cyfryzować, automatyzować, robotyzować i jak prężne będą nasze centra innowacji. Musimy też o niebo skuteczniej wymuszać jakość i przestrzeganie naszych norm od wszystkich, którzy chcą być obecni na europejskim rynku. W przeciwnym razie nie ma mowy o uczciwej konkurencji.