To samo pytanie warto dziś zadać na Dolnym Śląsku i w Łódzkiem. Oba regiony przy wsparciu wielkopolskich Wronek uczyniły z Polski bastion światowego przemysłu AGD. Na początku obecnej dekady w globalnych statystykach produkcji dużego AGD wyprzedziliśmy Niemcy, a w rankingu największych eksporterów pralek, lodówek itd. awansowaliśmy na drugie miejsce po Chinach.

Staliśmy się także potęgą w sektorze motoryzacyjnym. W pierwszym półroczu 2023 r. wartość eksportu naszego automotive przekroczyła 100 mld zł i cały rok będzie z pewnością równie rekordowy – mimo wojen w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie, a przez to niepewnej sytuacji ekonomicznej w Europie. Co więcej – perspektywy dalszego rozwoju i awansu w globalnych rankingach są wręcz wspaniałe, a to dlatego, że nad Wisłą powstają kolejne fabryki wytwarzające najbardziej przyszłościowe komponenty, w tym supernowoczesne baterie do aut.

A to nie koniec (potencjalnie) dobrych wieści. Wszystkie tegoroczne raporty poważnych zachodnich thinktanków oraz wpływowych globalnych agencji wskazują Polskę jako najlepsze w Europie miejsce do tzw. nearshoringu, czyli przenoszenia kluczowych działów firm i korporacji do krajów im bliskich. To zapewnia w świecie VUCA większe bezpieczeństwo (w tym ciągłość dostaw) niż lokowanie aktywności np. na Dalekim Wschodzie. Nearshoring ma objąć nie tylko usługi finansowe, HR czy działy IT i R&D, ale też twardy przemysł, czyli fabryki, zwłaszcza te produkujące towary i komponenty, bez których Zachód nie może się obejść lub takie, w przypadku których przerwanie łańcuchów dostaw grozi zatrzymaniem istotnych sektorów gospodarki i kryzysem gospodarczym.

Reklama

Wpisuje się to idealnie w zyskujący na znaczeniu trend zwany glokalizacją - polegający na dostosowywaniu globalnych produktów i usług do lokalnych potrzeb i uwarunkowań społecznych i kulturowych. W nowych realiach geopolitycznych hasło „myśl globalnie, działaj lokalnie” nabrało szerszego sensu, bo wzrosła rola bezpieczeństwa. Sprzyja to przenoszeniu całej działalności – i tej okołobiznesowej, i tej corebiznesowej – do Europy Środkowej, zwłaszcza Polski. Dlaczego? Bo obie te dziedziny – usług dla biznesu i produkcji – mamy świetnie rozwinięte, gdy kraje zachodnie w znacznej mierze pozwijały swój przemysł, przenosząc go do Azji, Afryki i Europy Środkowej. Równocześnie dysponujemy relatywnie dużymi zasobami kompetentnych kadr. I mam tu na myśli zarówno kompetencje manualne (robotników i coraz częściej robotnic), jak i intelektualne.

Staliśmy się w ostatnich dwóch dekadach fabryką Europy i jednocześnie rezerwuarem talentów, w tym znakomitych specjalistów i cenionych kadr menedżerskich, więc… mamy wszystko, czego trzeba, by być nimi jeszcze bardziej. Pytanie: czy NA PEWNO chcemy utrwalać ten model rozwoju?

Czy to dobrze, że Polska jest zagłębiem talentów?

Z opisanych wyżej zjawisk wynikają dla Polski i Polaków liczne pozytywy. We wszystkich zglobalizowanych sektorach - od cyfryzowanych na potęgę globalnych usług dla biznesu po równie błyskawicznie robotyzowane automotive i AGD - prezentujemy światowy poziom zaawansowania technologicznego. Potentaci zmuszają do modernizacji swych kontrahentów, w tym dostawców części i usługodawców, co sprawia, że także część naszych MŚP należy do technologicznej i cywilizacyjnej czołówki Europy i świata. Zarazem pracodawcy biją się o kompetentne kadry – i wykwalifikowanych robotników, i doświadczonych specjalistów – co winduje płace i poszerza pulę benefitów; o płacach na poziomie hiszpańskim czy włoskim oraz 99 procentach obecnych ekstradodatków nie śniło się poprzednim pokoleniom Polek i Polaków. Hasła „work-life balance” i „wellness” były jeszcze niedawno w słowniku polskim mocno obce. Dziś są odmieniane przez tyle przypadków, że zdają się być równie rdzennie polskim wynalazkiem, jak dzida czy rel (młodzieżowe słowo roku 2023).

Polski wskaźnik bezrobocia (2,7 proc.) należy do najniższych w krajach OECD – w podobnej ludnościowo Hiszpanii jest on cztery razy wyższy, a wśród młodych sześć razy wyższy - to dlatego Hiszpanie i inni południowcy masowo zjeżdżają do Krakowa, Warszawy czy Gdańska. Średnia unijna oscyluje wokół 6 proc. jest zatem trzykrotnie większa niż w polskich metropoliach i niemal sześciokrotnie większa niż w polskich bastionach przemysłu; firmy mają tam problem ze znalezieniem pracowników w promieniu stu kilometrów! A intensywnie rekrutują i szkolą także kobiety.

Skoro jest tak świetnie, to dlaczego ośmielam się tutaj kręcić nosem? Bo ten medal ma, jak każdy, drugą stronę. Jeśli na nią spojrzymy, to zauważymy, że większość najsprawniejszych polskich rączek i najlotniejszych umysłów pracuje dla zagranicznych korporacji. Można to uznać za wielki sukces: wszakże zawsze marzyliśmy o przyciąganiu rekordowej liczby wysokiej klasy inwestorów, by ulokować swe dzieci na ciepłej posadce lub kontrakcie w firmie na światowym poziomie. Ale można się też zastanawiać, czy nie jesteśmy aby przedmiotem – bo tylko rzadko podmiotem - współczesnej odmiany kolonializmu, w ramach którego my udostępniamy swoje ręce i mózgi, a obcy za to wprawdzie płacą – ale pozostawiają sobie lwią część wartości dodanej. Tu pojawia się pytanie: czy wybierając rolę „Chin Europy” nie wpakowaliśmy się w rozwojową pułapkę? I drugie: jeśli nawet dotąd nie mieliśmy do wyboru lepszej drogi, to czy musimy / powinniśmy nadal ochoczo brnąć tą, która jest?

Temat ten jest niezwykle delikatny, wręcz saperski. Już widzę samozwańczych „patriotów” wychwytujących z powyższej narracji słowa dla nich kluczowe: „obcy” i „neokolonializm”, a ignorujących to, co najważniejsze: że bezprecedensowe inwestycje zagraniczne były i wciąż pozostają bardzo ważnym, jeśli nie głównym motorem napędowym polskiej modernizacji i całego cywilizacyjnego postępu, w tym niespotykanego w historii skoku dochodów rozporządzalnych polskich rodzin. Nie zmienia to faktu, że ludzie w pełni świadomi tych i innych zalet globalnych inwestycji nad Wisłą powinni otwarcie rozmawiać o WSZYSTKICH konsekwencjach dotychczasowego modelu rozwoju. W tym takich, które można zupełnie wprost nazwać drenażem mózgów i przechwytywaniem kluczowych kompetencji na rzecz innych krajów i społeczeństw.

Za rządów PO i PSL taka dyskusja się nie odbyła, bo – po pierwsze – byliśmy w całkiem innej fazie rozwoju (nie mieliśmy dość własnego kapitału i musieliśmy się wciąż dużo od obcych nauczyć), a po drugie twierdzenie o bezalternatywności tego modelu uchodziło wtedy za aksjomat. Za PiS zrobiło się groteskowo dziwnie, bo Mateusz Morawiecki ogłosił na wstępie szeroko komentowaną strategię zmiany opisanego modelu, a potem szybko o niej zapomniał. Jako premier nie mówił o niej wcale, a politycy PiS potrafili tego samego dnia głosić jedno, a czynić coś całkiem odwrotnego, np. perorować o złych Niemcach i szczuć na nich paskami TVP Info, a jednocześnie przyznawać gigantowi znad Łaby hojne preferencje podatkowe. W ostatnich kilku latach mieliśmy do czynienia z totalnym brakiem skoordynowanej polityki ekonomicznej państwa polskiego; kto potrafi wymienić nazwisko ministra NAPRAWDĘ odpowiedzialnego za gospodarkę i streścić jego wizję rozwoju, temu stawiam dobre małopolskie wino.

Równocześnie kluczową dla dalszego rozwoju edukacją – od przedszkolnej po akademicką – kierował najgorszy i najbardziej szkodliwy minister od stuleci, a może nawet w całych dziejach Rzeczpospolitej. Po Mrożkowemu wszystkowiedzący i radykalnie przedwczorajszy. Kiedy globalne korporacje kumulowały wykształcone za pieniądze polskiego podatnika talenty, by tworzyć nad Wisłą kolejne WŁASNE centra badawczo-rozwojowe i pracować nad SWOIMI przełomowymi technologiami, pan Czarnek skupiał się na tyleż cudacznej, co nieskutecznej indoktrynacji dzieci oraz podwyższaniu punktacji (czytaj: wypychaniu kieszeni) zaprzyjaźnionym uczelniom oraz pismom, głównie religijnym. W realiach Wielkiej Cywilizacyjnej Zmiany, w świecie, w którym wiedza zapewnia gigantyczną przewagę i dobrobyt na całe pokolenia, genetycznie polski minister preferował znane w swych tajemnych kręgach i równie nieistotne w świecie pisma, jak „Studia z Prawa Wyznaniowego”, „Rocznik Teologii Katolickiej”, „Person and the Challanges - The Journal of Theology Education Canon Law and Social Studies Inspired by Pope John Paul II” oraz „Przegląd Sejmowy” i ikoniczne już „Cement, wapno, beton”. Wszystkie one uzyskały maksymalną możliwą punktację - decydującą o karierze naukowej autorów i poziomie finansowania ich uczelni. 200 punktów to tyle, ile otrzymuje się za publikację w prestiżowym „Nature” i dużo więcej niż ma w Polsce większość cenionych i cytowanych na całej Ziemi pism informatycznych.

Nic dziwnego, że polski podatnik sfinansował tak epokowe prace naukowe, jak „Wybrane aspekty istnienia i natury aniołów we współczesnej myśli teologicznej”, „Sposoby działania demonów według Państwa Bożego św. Augustyna” czy „Formacja stała dziewic konsekrowanych w świetle instrukcji Ecclesiae Sponsae Imago” i „Powołanie do dziewictwa”. Niewątpliwie są to dzieła mocno osadzone w polskiej tradycji. I niech powstają. Ale nie czarujmy się: wbrew temu, co próbowano nam wmawiać przez ostatnie lata, nie one są kluczem do dostatniej i spokojnej przyszłości Polek i Polaków.

Co zrobić, by Polacy nie pracowali na dobrobyt innych

Owszem, za rządów PiS powstało kilka ciekawych inicjatyw, na czele z siecią badawczą Łukasiewicz czy Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Jeszcze więcej działo się w regionach. Małopolska pokazała, że odpowiednio wymyślone i sprofilowane instytucje publiczne potrafią skutecznie wspierać polskie przedsiębiorstwa rodzinne, zachęcając je do inwestycji w przyszłość. Symptomatyczne, że większość tego typu przedsięwzięć jest dziełem śp. gowinowców, bo tak naprawdę w obozie Zjednoczonej Prawicy tylko oni mieli względne pojęcie o gospodarce i wizję innego modelu rozwoju. Natomiast politycy PiS pozostawiają po sobie nieodparte wrażenie, że głównym ich celem było poobsadzanie publicznych instytucji swojakami oraz takie „parametryzowanie” publicznych konkursów, żeby wygrali ci, którzy mają wygrać. A wszystko po to, żeby się nachapać do nieprzytomności.

To jedna z największych zbrodni ustępującej władzy: oto przed Polską otwarło się okno cywilizacyjnych możliwości, a oni zrozumieli to dosłownie: jako szansę na zarobienie pieniędzy, jakich nigdy by nie zarobili na wolnym rynku. Jaka jest wartość „specjalisty z PiS” lub „eksperta od ojca Rydzyka”? Rynek to zaraz zweryfikuje – i okaże się, ze nikt nie chce zatrudniać tych wszystkich prezesów i członków rad nadzorczych zarabiających dotąd dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie; nie będzie dla nich oferty nawet na stanowiska stróżów i sprzątaczek za płacę minimalną. Nie, nie piszę tego, by się czepiać. Po prostu uważam, że kadry tej jakości nie były w stanie podjąć próby przestawienia Polski na inny model gospodarczy. Po pierwsze – nie pozwala na to ich aparat poznawczy, zasób kompetencji. A po drugie – ważniejsze – tak naprawdę wcale im na tym nie zależało i nie zależy. Po co sobie zawracać głowę zmianą modelu, skoro całą swą karierę wiąże się z całkiem niezależną od tego modelu sferą publiczną zdominowaną przez swojaków?

Politycy PiS nie byli w stanie zainicjować ogólnonarodowej debaty o zmianie modelu rozwoju także dlatego, że na dzień dobry odrzucili niemal wszystkich ekspertów, którzy mogliby i powinni w takiej debacie uczestniczyć. Eksperci stali się za czasów PiS co najmniej podejrzani. W drugiej kadencji PiS skupił się na cementowaniu swojego elektoratu wokół emocjonalnych populistycznych haseł. Fakt, że ponad połowę odbiorców sztandarowego programu informacyjnego tej partii stanowili ostatnio seniorzy z wyksztalceniem podstawowym lub niższym, oddaje doskonale intencje i ambicje władzy.

Kiedy najważniejsi politycy PiS wymyślali i z namaszczeniem ogłaszali „epokowe” cztery pytania referendalne, globalne koncerny dopinały plany rozwoju oparte w coraz większym stopniu na potencjale polskich robotników i specjalistów. Paradoksem rządów PiS jest to, że wbrew bombastycznie patriotycznej fanfaronadzie i rozmnożeniu instytucji z nazwy „narodowych”, w całej historii III RP dobrobyt i dobrostan Polek i Polaków nie był tak silnie uzależniony od posunięć zagranicznych inwestorów w kluczowych dla rozwoju branżach. Jeszcze nigdy tak wielu z nas nie pracowało tak intensywnie na poziom życia i wzrost PKB nie tylko własnego kraju, ale też innych państw i społeczeństw.

Oczywiście, świetnie wpisuje się to we współczesny model win-win, w ramach którego wszyscy wygrywają. Ale nie zwalnia to naszych elit z dyskusji na temat tego, co zrobić, byśmy wygrywali bardziej. Zwłaszcza, że dysponujemy kapitałem ludzkim pozwalającym zadawać pytania. Polscy menedżerowie są – obok niepomiernie liczniejszych przecież Hindusów – cenieni i rozchwytywani jak mało kto z uwagi na wiedzę i doświadczenie zdecydowanie bogatsze niż u większości zachodnich kolegów. Dlaczego więc większość z nich robi kariery raczej u obcych niż na swoim lub w polskich firmach? Dlaczego nasze średnie i duże przedsiębiorstwa nie są w stanie w ostatnich latach jeszcze bardziej urosnąć? OK, niektórym to się udaje, ale – dlaczego wciąż tak niewielu?

Pisałem tu niedawno, że w niespełna sześciomilionowej Danii jest aż 41 firm PRYWATNYCH wartych ponad miliard euro, działających na co najmniej pięciu globalnych rynkach. W 38-milionowej Polsce takich firm jest tylko 8. Owszem, Duńczycy budują kapitalizm znacznie dłużej od nas, ich firmy rozwijają się często od pokoleń. Ale też tamtejsze elity polityczne - będące integralną, a nie tylko incydentalną częścią ekosystemu gospodarczego - dawno zrozumiały, że współpraca w kluczowych kwestiach i wzmacnianie własnego biznesu PRYWATNEGO, zwłaszcza rodzinnego, jest fundamentem dobrobytu. My przez osiem lat rządów PiS słyszeliśmy, że tylko państwowe firmy są niepodejrzane i dobre. Traciliśmy cenny czas (to kolejna zbrodnia!), a Duńczycy… robili swoje.

Myśmy umacniali naszą ścieżkę rozwoju, oni umacniali swoją. Konsekwencje tego są odczuwalne we wszystkich obszarach życia – nie tylko w poziomie realnych dochodów, które są w Danii (po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej) wciąż dwa razy wyższe niż u nas. Największe różnice występują w poziomie zadowolenia z życia, poczuciu sensu i szczęścia.

Podczas wtorkowego INFORum Gospodarczego zorganizowanego przez Dziennik Gazetę Prawną i Forsal.pl w ścisłej współpracy z szeroką reprezentacją przedsiębiorców, w tym wszystkich kluczowych organizacji gospodarczych oraz z liderami i przedstawicielami instytucji otoczenia biznesu, samorządowcami, samorządami doradców podatkowych i radców prawnych oraz naukowcami - przypomniałem, że tuż przed wejściem do Unii polskie PKB na głowę stanowiło ok. 40 proc. niemieckiego, brytyjskiego i francuskiego. Dziś stanowi 78 proc. francuskiego, 75 proc. brytyjskiego i prawie 69 proc. niemieckiego. Zgodziliśmy się, że mamy apetyt na więcej. Ale to się może nie wydarzyć!

Jak dalej rosnąć - szybciej od innych, a zarazem w sposób zrównoważony, by podnosić nie tylko poziom, ale i jakość życia możliwie najszerszego grona Polek i Polaków? W obecnym modelu gospodarczym nie jest to możliwe, bo zawsze będziemy pracować głównie na dobrobyt innych. Musimy zacząć o tym POWAŻNIE rozmawiać.

Suplement 1: Kto rządzi GBS i IT w Polsce

W Krakowie sektor globalnych usług dla biznesu (GBS) zatrudnia już ok. 130 tys. specjalistów. To połowa wszystkich ludzi pracujących w całym sektorze przedsiębiorstw (bez mikrofirm)! Wiceprezydent miasta, Jerzy Muzyk, mówi, że GBS wytwarza ponad 20 procent PKB, czyli tyle, ile przemysł i aż cztery razy więcej niż cała turystyka z gastronomią. Dr Krzysztof Głuc z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie szacuje, że miasto uzyskuje od tej grupy z tytułu udziału w dochodach z podatku PIT ok. 900 mln zł, czyli ponad połowę wszystkich wpływów z podatku dochodowego. Jest tak, bo statystyczny specjalista, zwłaszcza z branży IT (a jest ich w mieście ponad 50 tys.) płaci kilkukrotnie wyższe podatki niż pracownik sektora turystycznego czy gastronomii.

Sektor GBS nakręca też koniunkturę w innych branżach: od budownictwa mieszkaniowego i najmu nieruchomości po kulturę, rozrywkę i – oczywiście – gastronomię. Równocześnie jednak podbija ceny wszystkiego wszystkim pozostałym mieszkańcom, których dochody stanowią z rzadka połowę, a częściej jedną czwartą czy jedną piątą średniej w GBS. Mniejsi i średni polscy pracodawcy nie są w stanie konkurować o wysokiej, a nawet średniej klasy specjalistów z sektorem zdominowanym przez globalne korporacje. A te ostatnie wypracowują w Polsce coraz wyższe przychody – i zyski, wykorzystując do tego talenty wykształcone w większości na publicznych uczelniach, jak AGH, Politechnika Krakowska, Uniwersytet Ekonomiczny czy UJ.

Skalę najlepiej pokazuje raport Krakow IT Market Report 2023 przygotowany przez MOTIFE we współpracy z ASPIRE, stowarzyszeniem firm sektora GBS. Spójrzcie na czołówkę i zatrudnienie:

1. HSBC (Wielka Brytania, w Krakowie od 2010 r.) – zatrudnienie w Krakowie 6500 osób, w tym 2500 specjalistów IT

2. Comarch (Polska, rok założenia 1993) – zatrudnienie 3600 osób, w tym 2400 specjalistów IT

3. APTIV (USA, w Krakowie od 2000 r.) – zatrudnienie 3000 osób, w tym 2000 specjalistów IT

4. EPAM Systems (USA, w Krakowie od 2011 r.) – zatrudnienie 2000 osób, w tym 1800 specjalistów IT

5. Motorola Solutions (USA, w Krakowie od 1998 r.) – zatrudnienie 2500 osób, w tym 1700 specjalistów IT

6. HCL Technologies (Indie, w Krakowie od 2007 r.) – zatrudnienie 1900 osób, w tym 1600 specjalistów IT

7. CISCO (USA, w Krakowie od 2012 r.) – zatrudnienie 2300 osób, w tym 1200 specjalistów IT

8. Sabre Corp. (USA, w Krakowie od 2000 r.) – zatrudnienie 1400 osób, w tym 1200

9. UBS (Szwajcaria, w Krakowie od 2008 r.) – zatrudnienie 3600 osób, w tym 1100 specjalistów IT

10. ABB (Szwajcaria, w Krakowie od 1997 r.) – zatrudnienie 2200 osób, w tym 1000 specjalistów IT

11. Capgemini (Francja, w Krakowie od 2003 r.) – zatrudnienie 4400 osób, w tym 800 specjalistów IT

12. IBM (USA, w Krakowie od 2005 r.) – zatrudnienie 3000 osób, w tym 700 specjalistów IT

13. Luxoft (Szwajcaria, w Krakowie od 2010 r.) – zatrudnienie 900 osób, w tym 700 specjalistów IT

14. Nokia Networks (Finlandia, w Krakowie od 2010 r.) – zatrudnienie 900 osób, w tym 700 specjalistów IT

15. SII Group (Francja, w Krakowie od 2011 r.) – zatrudnienie 800 osób, w tym 700 specjalistów IT

16. Hitachi Energy (Japonia, w Krakowie od 2019 r.) – zatrudnienie 1300 osób, w tym 650 specjalistów IT

17. Ericsson (Szwecja, w Krakowie od 2003 r.) – zatrudnienie 700 osób, w tym 600 specjalistów IT

18. Philip Morris International (USA, w Krakowie od 2006 r.) – zatrudnienie 3000 osób, w tym 500 specjalistów IT

19. ALIOR (Polska, w Krakowie od 2008 r.) – zatrudnienie 1650 osób, w tym 500 specjalistów IT

20. Akamai Technologies (USA, w Krakowie od 2011 r.) – zatrudnienie 750 osób, w tym 450 specjalistów IT

21. Shell (Wielka Brytania, Niderlandy, w Krakowie od 2005 r.) – zatrudnienie 4400 osób, w tym 400 specjalistów IT

22. Brown Brother Harriman (USA, w Krakowie od 2012 r.) – zatrudnienie 1560 osób, w tym 370 specjalistów IT

23. Grande Parade (Wielka Brytania, w Krakowie od 2011 r.) – zatrudnienie 370 osób, w tym 360 specjalistów IT

24. State Street (USA, w Krakowie od 2007 r.) – zatrudnienie 3200 osób, w tym 350 specjalistów IT

25. StoneX (USA, w Krakowie od 2018 r.) – zatrudnienie 350 osób, w tym 320 specjalistów IT

26. Pegasystems (USA, w Krakowie od 2005 r.) – zatrudnienie 450 osób, w tym 300 specjalistów IT

27. Ocado (Wielka Brytania, w Krakowie od 2010 r.) – zatrudnienie 350 osób, w tym 300 specjalistów IT

28. IG (Wielka Brytania, w Krakowie od 2015 r.) – zatrudnienie 550 osób, w tym 300 specjalistów IT

Suplement 2: Kto rządzi AGD w Polsce

Z Polski pochodzi dziś co druga pralka, zmywarka czy suszarka do ubrań wyprodukowana w Unii Europejskiej. Branża AGD zatrudnia bezpośrednio ponad 30 tysięcy osób, a z uwzględnieniem poddostawców materiałów i usług – ponad 100 tysięcy osób. 85 procent produkcji dużego sprzętu trafia na eksport, najwięcej (niespełna jedna czwarta) do Niemiec, a następnie do Francji (ok. 11 proc.) i Wielkiej Brytanii (11 proc.)

Według danych PAIH, w całej Polsce prowadzi obecnie działalność 35 fabryk sprzętu AGD. Rozmieszczone są w pięciu województwach: dolnośląskim, łódzkim, wielkopolskim, podkarpackim i podlaskim. Głównymi ośrodkami są: Wrocław, Łódź i Wronki koło Poznania.

Jedynym polskim producentem dużego AGD jest Amica. Ponad połowę swej produkcji sprzedaje na 40 rynkach zagranicznych. W 2010 roku sprzedała fabrykę pralek i lodówek Samsungowi; od tego czasu pokutuje mit, że Amica należy do Samsunga, a to nieprawda: głównym akcjonariuszem Amiki jest Holding Wronki kontrolowany przez Jacka Rutkowskiego – prezesa spółki. Posiada on prawie 35 proc. kapitału zakładowego (i większość głosów na walnym zgromadzeniu spółki); prawie 12 proc. Ma ODE Nationale-Nederlanden, 9 proc. – OFE Aviva Santander, a 5,4 proc. OFE Aegon. Do polskiej firmy należą m.in. marki: Gram (Dania i rynki skandynawskie oraz Polska), CDA (Wielka Brytania), Fagor (Hiszpania), Hansa (rynki wschodnie) i Sideme (Francja). We Wronkach Amica produkuje kuchnie wolnostojące, piekarniki do zabudowy, płyty grzejne, resztę wytwarza w Turcji i Chinach.

Drugi znany nasz producent sprzętu AGD - Zelmer – został w 2013 r. częścią koncernu BSH - Bosch und Siemens Hausgeräte GmbH. Niemcy wycofali Zelmera z giełdy i w 2020 r. sprzedali prawo do znaku towarowego i używania marki „Zelmer” hiszpańskiej firmie B&B Trends zajmującej się importem chińskiego sprzętu AGD (głównie drobnego). W dawnej fabryce Zelmera w Rogoźnicy powstają sprzęty pod markami BSH. Niemcy w 2015 roku kupili także polskie fabryki FagorMastercook.

Poza niemieckim gigantem w Polsce rozwinęli swą działalność: szwedzki Electrolux, amerykański Whirlpool, koreańskie LG i Samsung Electronics oraz włoska Elica.

Samsung ma fabryki we Wronkach. LG produkuje lodówki, pralki oraz telewizory w Mławie i Wrocławiu. Electrolux, do którego należą też niemieckie AEG i włoskie Zanussi, ma fabryki w Siewierzu (suszarki), Żarowie (zmywarki), Oławie (pralki), Świdnicy (kuchenki), Zabrzu (okapy) oraz Globalne Centrum Usług Finansowo-Księgowych Electrolux w Krakowie, Centrale Handlowa na Europę Centralną i Wschodnią Electrolux w Warszawie i Supply Chain w Oławie.

Do Whirlpoola należy m.in. polski Polar, włoski Indesit, Hotpoint-Ariston (brytyjsko-włoski) i niemiecki Bauknecht. Na początku tego roku koncern ogłosił, że pozbywa się większości biznesu w rejonie EMEA, czyli w Europie, na Bliskim Wschodzie i w Afryce: wraz z tureckim koncernem Arçelik (marki Grundig i Beko) tworzy nowy podmiot, w ramach którego Turcy (którzy wykupili fabryki w Polsce i

Elica ma w Polsce od 2005 roku w Jelczu-Laskowicach jedną z największych fabryk okapów oraz silników min. do piekarników oraz innych urządzeń grzewczych.