Z Łukaszem Niesiołowskim-Spanò rozmawiają Klara Klinger i Grzegorz Osiecki
fot. mat. prasowe
Reklama
Łukasz Niesiołowski-Spanò, dziekan Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, wcześniej dyrektor Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego
Nadchodzi koniec nauczania historii? Szef PO uważa, że uprawianie tej nauki nie powinno być finansowane przez państwo.
Tak, Borys Budka powiedział, że historia może nie być przydatna na rynku pracy. To przykład liberalnego, utylitarnego myślenia: że społecznie przydatni są tylko ci, którzy posiadają umiejętności techniczne. Narracja, że historycy są niezdolni do budowania nowoczesnego państwa, jest kompletnym nieporozumieniem.
A więc to dobrze, że obecnej władzy tak zależy na historii.
To nie jest takie proste. Oba schematy myślenia są błędne.
Spór o historię staje się podobny do innych światopoglądowych konfliktów – im bardziej jedna opcja publicznie obnosi się z wiarą, tym druga dobitniej mówi o tym, że wiara jest sprawą prywatną. A historia jest sprawą prywatną?
Nie. Choć daleki jestem od postaw symetrycznych, to sformułowania wyrażane przez lidera opozycji budzą taki sam mój sprzeciw, jak plany ministra edukacji Przemysława Czarnka. Przekonanie, że politycy wiedzą lepiej, które naukowe badania są słuszne i wartościowe, a które nie – jest błędne. Rządząca ekipa mocno podkreśla, że skoro została wybrana w demokratycznych wyborach, to ma prawo decydować o tym, na co są przeznaczane pieniądze podatników, w tym w obszarze nauki. To szkodliwe uproszczenie, bo autonomia uczelni oraz nauka bez wpływów politycznych i biznesowych jest w interesie wszystkich.
Jednak nauka historii przekłada się na budowanie wspólnoty i państwa. Może więc czym innym jest kwestia ingerowania w biologię, a czym innym w programy nauczania historii.
Historia to element konstytuowania wspólnoty obywatelskiej i narodowej, ale nie może być poddawana manipulacjom. Nasz problem, jako narodu, polega na tym, że wciąż nie przepracowaliśmy fałszerstw i przemilczeń. Widać to choćby na przykładzie II wojny światowej. Twierdzenie, że wszyscy Polacy byli szlachetni, ale bez powiedzenia, że w Jedwabnem mordowali Żydów, nie jest prawdą. Jednak krytykując ideologiczne zakusy rządzących, uznaję, że państwo ma prawo do pewnych narzędzi tworzenia i wpływania na kształt opowiadania o przeszłości. Ale musi przy tym być gwarantem mówienia prawdy, powinno strzec równowagi w narracji o przeszłości, mimo dyskomfortu części społeczeństwa. O przeszłości powinno się mówić prawdę, a nie tworzyć na jej temat laurki.
Wiele z ostatnich nerwowych reakcji na badania naukowe to wynik obaw o to, by nie postawić nas w jednym szeregu z Niemcami. Choć podczas II wojny światowej dochodziło do zła również ze strony Polaków, to in gremio byliśmy ofiarami. Zapominamy, że w ekstremalnych warunkach większość po prostu chciała przetrwać. A to niekiedy prowadziło do niegodnych zachowań.
Prawda. Ale historia prezentowana w podręcznikach szkolnych ma tendencję do stawania się czarno-białą. Choć Niemcy byli oprawcami, to wśród nich też zdarzały się godne szacunku jednostki. A wśród Polaków, którzy byli ofiarami, pojawiały się zachowania co najmniej niechlubne. Tymczasem historia jest wykorzystywana do podziału na złych i dobrych, zwycięzców i przegranych. Tak naprawdę rzeczywistość jest szara – widać to dobrze w ocenie PRL. Dla jednych to piekło na ziemi, represje, przemoc, zniewolenie. Dla drugich to filmy Wajdy i powieści Konwickiego, elektryfikacja wsi, kanalizacja, walka z analfabetyzmem, masowe szczepienia. Obie strony mają swoje racje i warto je ukazywać. To ginie w prostym podręcznikowym przekazie.
Współpraca Grzegorz Kowalczyk