Wiele wskazuje na to, że nonsensowne określenie „Eurokołchoz”, odgrywające fundamentalną rolę w suwerennościowych narracjach populistycznej europejskiej prawicy, także tej polskiej, zostało wymyślone przez petersburskich trolli, a z pewnością jest przez nich namiętnie upowszechniane. Nieprzypadkowo Kreml finansuje tak wiele „suwerennościowych” inicjatyw – w tym partii uzyskujących coraz większe poparcie w zachodnioeuropejskich wyborach. Chodzi o wmówienie obywatelom Zachodu, że Unia Europejska jest nieświętej pamięci Blok Sowiecki. Celem jest rozbuchanie nastrojów, które doprowadzą do rozwalenia europejskiej wspólnoty.

Dlaczego nasze samoloty nie bombardują Londynu?

Kto się cieszy z antyunijnych konferencji prasowych polskich polityków reprezentujących obóz, który zdobył w ostatnich wyborach aż jedną trzecią wszystkich głosów w Polsce? Kto otwiera szampana przy okładkowych tekstach „niepokornych” publicystów wspierających ów obóz, a poddających wciąż w wątpliwość naszą obecność w Unii i odwołujących się do argumentów równie kłamliwych, jak te, które doprowadziły do brexitu? Dziwnym trafem wszystkie drogi i światłowody prowadzą do Moskwy.

Reklama

Nośność antyunijnych haseł zdumiewa mnie bardzo, gdyż dwa podstawowe „argumenty” trolli i ich pożytecznych pseudoprawicowych akolitów można bardzo łatwo obalić. Zwłaszcza z perspektywy polskiego podwórka. Weźmy geopolitykę. Słyszymy w kółko, że „Bruksela coś wymyśliła i nam narzuca”, albo – jeszcze bardziej wprost - że „Unia nam każe i nas karze”. Tu politycy i publicyści chętnie dopowiadają, że „nie chcemy dyktatu nowej Moskwy”. W domyśle: Komisja Europejska to ma być współczesny odpowiednik Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego.

Narracja ta jest do tego stopnia niedorzeczna, że powinna eliminować mówcę z życia publicznego. Za wejściem do UE głosowało większość Polek i Polaków i taka sama większość może w każdej chwili zdecydować o opuszczeniu wspólnoty. „Wspólnoty” komunistycznej nie dało się opuścić, o czym przekonali się w 1956 roku Węgrzy, w 1968 Czechosłowacy, a w grudniu 1981 – także Polacy. Obecna „wspólnota” rosyjska działa dokładnie w ten sam sposób jak sowiecka – o czym od lat przekonują się krwawo m.in. Ukraińcy; bo przecież nie tylko oni – kolekcjonowanie „odwiecznie ruskich ziem” i ustanawianie tam „ruskiego miru” jest oficjalnym celem polityki Kremla.

Wielką popularność zyskało ostatnio w Polsce i świecie zestawienie dwóch zdjęć: zrujnowanej przez ponad dwie dekady komunizmu Czechosłowacji AD 1968 i kolorowych, dostatnich współczesnych Czech. Miejsce jest to samo, ale różni się diametralnie. Podpis pod pierwszym zdjęciem głosi: „Czechosłowacja ocalona przez Rosję”, a pod drugim „Czechy okupowane przez UE i USA”. To oczywiście ironia. I ta ironia fantastycznie obnaża niedorzeczność wszelkich narracji o rzekomym „Eurokołchozie”. Co więcej: właśnie mamy za sobą brexit i jakoś unijne samoloty nie bombardowały Londynu, choć przecież w Niemcach, którzy ponoć uczynili z Eurolandu swą kolonię, mógłby się odezwać taki atawizm. W przeciwieństwie do roku 1968, polskie czołgi nie zostały „dobrowolnie” zaangażowane do pokojowego rozjechania Edynburga, Dublina i Dover. A Brytyjczycy nie zbierają z ulic śmiertelnych ofiar i kalek, tylko coraz częściej płaczą z powodu własnej głupoty, a przede wszystkim materialnej i cywilizacyjnej krzywdy, jaką sami sobie wyrządzili tym wyjściem.

Jak bogaciły się społeczeństwa Unii, a jak poza Unią?

Co istotne, szkodę wynikającą z tkwienia poza Unią, dość łatwo wyliczyć. Brytyjscy analitycy mówią już o miliardach funtów (a minęło raptem parę lat i wciąż obowiązuje wiele wzajemnych udogodnień), a długofalowo Zjednoczonemu Królestwu grozi zasadnicze osłabienie rozwoju. Wieloletnie tendencje widać w ogólnodostępnych statystykach, najdobitniej chyba w prowadzonych od lat przez Bank Światowy zestawieniach dochodu na głowę w przeliczeniu na tzw. dolara międzynarodowego (current international dollar) z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej (PPP).

Spójrzmy na kolejne lata, biorąc za punkt startu rozpad bloku wschodniego na początku lat 90. XX wieku. W 1990 roku PKB na głowę (PPP) wynosiło (w dolarach międzynarodowych):

  • W Polsce – 6.185 (w 1991 spadło, w 1992 i 1993 wzrosło, ale nieznacznie)
  • W Słowenii – 13.628 (1995)
  • W Czechach – 11.655
  • Na Węgrzech – 8.325
  • W Rosji – 8.027
  • W Chorwacji – 8.032 (1995)
  • W Ukrainie – 7.613
  • W Bułgarii – 7.551
  • Na Słowacji – 7.176 (1992)
  • W Serbii – 5.900 (1995)
  • Na Litwie – 5.930
  • W Rumunii – 5.280
  • Na Białorusi – 5.226
  • W Mołdawii – 3.011 (1995)
  • W Bośni i Hercegowinie – 943 (1995)
  • Średnia dla Europy Środkowo-Wschodniej wynosiła wówczas 7.093 dol. (byliśmy zatem mocno pod kreską)

Dla porównania w Europie Zachodniej wyglądało to w 1990 r. tak:

  • Portugalia – 11.780
  • Grecja – 13.312
  • Hiszpania – 13.686
  • Irlandia – 13.743
  • Zjednoczone Królestwo – 17.091
  • Francja – 17.710
  • Finlandia – 18.143
  • Dania – 18.244
  • Włochy – 18.638
  • Belgia – 18.688
  • Niemcy – 19.463
  • Austria - 19.473
  • Szwecja – 20.425
  • Luksemburg – 29.950

Poza Europejską Wspólnotą Gospodarczą:

  • Szwajcaria - 28.682
  • Norwegia – 18.461

Po upadku komunizmu byliśmy więc krajem zrujnowanym. Bieda piszczała. Najubożsi we wspólnocie (Portugalczycy) byli prawie dwa razy bogatsi od nas, większość pozostałych wyprzedzała nas o trzy długości.

W kolejnych latach odrobiliśmy sporo dystansu, w czym ogromną rolę (także w kilku innych aspirujących państwach) odegrały unijne środki przedakcesyjne oraz liczne rozwiązania polegające tak naprawdę na znoszeniu barier i ujednolicaniu przepisów. Zobaczcie, jak to NAPRAWDĘ wyglądało w 2004, tuż przed wejściem do Unii Europejskiej:

  • Polska – 13.353
  • Słowenia – 22.761
  • Czechy – 20.932
  • Węgry – 16.268
  • Rosja – 10.226
  • Chorwacja – 14.694
  • Ukraina – 6.736
  • Bułgaria – 9.201
  • Słowacja – 15.226
  • Serbia – 8.487
  • Litwa – 13.030
  • Rumunia – 8.990
  • Białoruś – 8.491
  • Mołdawia – 4.377
  • Bośnia i Hercegowina – 5.405
  • Średnia dla Europy Środkowo-Wschodniej wynosiła wówczas 13.483 dol. (byliśmy już lekko nad kreską)

W Europie Zachodniej było w 2004 roku tak:

  • Portugalia – 21.477
  • Grecja – 25.460
  • Hiszpania – 26.143
  • Irlandia – 38.733
  • Zjednoczone Królestwo – 32.073
  • Francja – 29.055
  • Finlandia – 31.201
  • Dania – 32.938
  • Włochy – 29.554
  • Belgia – 32.063
  • Niemcy – 31.334
  • Austria – 33.774
  • Szwecja – 33.858
  • Luksemburg – 64.692

Poza Unią Europejską:

  • Szwajcaria - 40.145
  • Norwegia – 42.671

Tuż przed wejściem do Unii mogliśmy się pocieszać, że w porównaniu z 1990 zwiększyliśmy realne PKB na głowę ponad dwukrotnie. Ale świat nie stał w miejscu, a kraje unijne nadal nam uciekały. Spójrzcie na Grecję, Hiszpanię, a zwłaszcza – arcybiedną przez stulecia - Irlandię czy słynącą wcześniej z gumiaków i połowu ryb Finlandię. Warto zauważyć, że rzekoma gospodarcza dominacja Niemiec i Francji przejawiała się już wtedy wyrównywaniem dochodów we wszystkich krajach sąsiednich.

To teraz zobaczmy, co się wydarzyło w kolejnych latach. Oto dane z krajów postkomunistycznych, które weszły do Unii wraz z Polską lub kilka lat po Polsce - za rok 2022 (PKB na głowę w dolarach międzynarodowych z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej – PPP):

  • Polska – 43.268 (324 proc. poziomu z 2004 roku)
  • Słowenia – 50.031 (219 proc.)
  • Czechy – 49.945 (238 proc.)
  • Węgry – 41.906 (257 proc.)
  • Chorwacja – 40.379 (241 proc.)
  • Bułgaria – 33.582 (364 proc.)
  • Litwa – 48.396 (371 proc.)
  • Rumunia – 41.887 (465 proc.)
  • Słowacja – 37.459 (246 proc.)

Poza UE:

  • Rosja – 36.484 (356 proc.)
  • Ukraina – 12.677 (188 proc.)
  • Bośnia i Hercegowina – 20.376 (376 proc.)
  • Serbia – 23.911 (281 proc.)
  • Białoruś – 22.590 (266 proc.)
  • Mołdawia – 15.238 (348 proc.)

Średnia dla Europy Środkowo-Wschodniej wyniosła w 2022 r. 42.799 dol.

W Europie Zachodniej było w 2022 roku tak:

  • Portugalia – 41.451
  • Grecja – 36.834
  • Hiszpania – 45.825
  • Irlandia – 126.905
  • Francja – 55.492
  • Finlandia – 59.026
  • Dania – 74.005
  • Włochy – 51.865
  • Belgia – 65.027
  • Niemcy – 63.149
  • Austria – 67.935
  • Szwecja – 65.578
  • Luksemburg – 142.213

Poza UE:

  • Szwajcaria - 83.598
  • Norwegia – 114.898
  • Zjednoczone Królestwo – 54.602

W ramach Unii Polska przegoniła nie tylko Węgry i Chorwację, ale też Portugalię i Grecję oraz zbliżyła się do Hiszpanii. W naszym zasięgu są Włochy. Nie dlatego, że te kraje stoją w miejscu, lecz z tego powodu, że my biegniemy szybciej, wykorzystując do cna możliwości wspólnego rynku – towarów, usług, pracy.

Tuż przed wejściem do Unii polskie PKB na głowę stanowiło ok. 40 proc. niemieckiego, brytyjskiego i francuskiego. Dziś stanowi 78 proc. francuskiego, 75 proc. brytyjskiego i prawie 69 proc. niemieckiego. Warto również zwrócić uwagę na niesamowity skok cywilizacyjny Bułgarii i Rumunii. Ta druga od chwili wejścia do Unii zwiększyła dochód na głowę… czterokrotnie(!), dogoniła Węgry i stała się w ciągu zaledwie 15 lat dwukrotnie zamożniejsza od nieunijnych sąsiadów o podobnym potencjale.

Poza Unią, oprócz UK, zasadniczo wyższym od nas dochodem na głowę mogą się w Europie cieszyć tylko:

  • zawsze ekskluzywnie zamożna Szwajcaria
  • stowarzyszona ze wspólnotą i powiązana z nią mnóstwem umów Norwegia; w przypadku niej źródłem bogactwa są złoża gazu i ropy odkryte pod koniec lat 60. XX wieku.

Relatywnie przyzwoity poziom dochodów na głowę w Rosji wynika z szalonego wzrostu cen surowców, eksportowanych przez reżim toczący zbrodniczą wojnę z Ukrainą. Nijak nie przekłada się to na poziom życia Rosjan, gdyż większość pieniędzy z tego eksportu idzie na zbrojenia i kosztowne działania wojenne, a reszta trafia do prywatnej kasy dyktatora i wąskiego grona jego najbliższych popleczników - którzy jednakowoż giną w zastanawiających okolicznościach, np. masowo wypadając z okien hoteli i luksusowych rezydencji.

Wielka Brytania, która po wejściu do EWG (wraz z Irlandią i Danią), doganiała kraje skandynawskie, znów wyraźnie od nich odstaje. Wewnątrz Unii największe problemy rozwojowe mają Włochy zdominowane od lat przez populistycznych eurosceptyków.

Wszystkie kłamstwa brexitu (i polexitu)

Czy tzw. twarde liczby i oczywiste fakty nie powinny dawać ludziom do myślenia? Dlaczego „suwerennościowych”, a tak naprawdę promoskiewskich polityków i publicystów nie skłania do refleksji to, że wszystkie kluczowe „argumenty” zwolenników brexitu okazały się kłamstwem i manipulacją – i nawet ich główni głosiciele, Boris Johnson i Nigel Farage, dystansowali się od nich już w dzień po referendum?

Bzdurą, obliczoną na wywołanie paniki, było twierdzenie, że jeśli Brytania będzie w UE, to zostanie zalana przez kilkadziesiąt milionów imigrantów, głównie z Turcji; dziś napływ imigrantów do UK jest identyczny jak w ramach UE, z tym że mniej jest Polaków, Bułgarów i Rumunów, a więcej Azjatów i Afrykanów.

Bzdurą nie mającą nawet minimalnegopokrycia w rzeczywistości było zapewnienie, że po wyjściu z UE brytyjska publiczna służba zdrowia (NHS) zyska 100 mln funtów miesięcznie; już kilka dni po referendum zdementował to sam Nigel Farage.

Bzdurą było twierdzenie, że po wyjściu z UE Brytania stworzy swój własny niezależny rynek – jedynym krajem, spełniającym ten warunek, jest w świecie Korea Północna; jej obywatele wychodzą na tym nieszczególnie, dlatego po brexicie politycy brytyjscy zaczęli robić wszystko, by ich przedsiębiorców i konsumentów nie dotknęły bariery – i koszty – opuszczenia wspólnego rynku… Bezskutecznie: Brytyjczycy już za to płacą. Europa radzi sobie bez nich dużo lepiej niż oni bez Europy. Stawiana za wzór na Wyspach Norwegia też słono płaci za dostęp do wspólnego rynku – bez prawa głosu w kluczowych dla Unii sprawach.

Bzdurą okazało się hasło o „odzyskaniu suwerenności", czyli „uwolnieniu się Brytanii spod dyktatu głupich brukselskich regulacji”. Konserwatywne brytyjskie elity wmawiały to obywatelom przez długie dekady; robił to sam Boris Johnson – najpierw jako publicysta Daily Telegraph, a potem jako polityk, zohydzając i wyśmiewając na każdym kroku unijne regulacje. Ironią losu jest, że po wyjściu z UE rząd i parlament Zjednoczonego Królestwa uchwaliły w większości kontrowersyjnych obszarów identyczne przepisy, jakie wcześniej rzekomo „narzucała Bruksela”, tyle, że „własne”. Okazały się wcale nie takie głupie.

Wierutną bzdurą okazało się niezwykle nośne hasło: „Zaoszczędzimy 350 milionów funtów tygodniowo na składkach do Brukseli". Brexitowcy wymalowali je na czerwonych autobusach i jeździli po Wyspach. Dzień po głosowaniu zaczęli zaprzeczać, by coś takiego kiedykolwiek twierdzili… Ta kwota została wyssana z palca, ale pytani o nią przed referendum agitatorzy „Leave” wyjaśniali, że „to jest kwestia interpretacji” i „każdy ma prawo prezentować własną opinię”. To tak, jakby każdy wygłaszał opinię na temat temperatury na zewnątrz. Oczywiście, można w środku zimy uważać, że jest lato i wyjść na trzaskający mróz w samych kąpielówkach, ale nie zmieni to FAKTU, że jest mróz.

Brednią okazało się twierdzenie, że dzięki brexitowi "Wielka Brytania stanie się na powrót światowym liderem w nauce i technologiach". Po globalnym kryzysie finansowym, jaki wybuchł w 2007 roku, rząd ostro ciął wydatki na badania naukowe i zdecydowana większośćprojektów naukowych przetrwała wówczas dzięki dofinansowaniu unijnemu – na łączną kwotę 7 miliardów funtów. Za sprawą brexitu Brytyjczycy pozbawili się kolejnych kwot podobnego lub większego rzędu i muszą je znaleźć we własnym budżecie – w realiach gospodarki osłabionej pozrywaniem rynkowych więzi i brakiem relatywnie taniej, a bardzo wydajnej siły roboczej z krajów Unii, w tym z Polski. W wyniku brexitu doszło też do ograniczenia współpracy pomiędzy brytyjskimi uniwersytetami, ośrodkami naukowymi i instytutami badawczymi a ich odpowiednikami w UE. Sen o potędze okazał się koszmarem.

Bzdurą był popularny argument zwolenników brexitu, że po wyjściu z UE „radykalnie spadną rachunki za energię”. Brytania musi importować prąd i rachunki są w ostatnich dwóch latach rekordowo wysokie.

Najważniejszym hasłem brexitu było to, że "Wielka Brytania znów będzie wielka". Już dwa lata po brexicie UK straciło piątą lokatę w rankingu globalnych potęg gospodarczych (na rzecz Indii), a w brytyjskim parlamencie wybuchła ożywiona dyskusja na temat tego, że przy obecnym tempie rozwoju już za kilkanaście lat idąca jak burza polska gospodarka wyprzedzi brytyjską i synowie oraz córy Albionu będą jeździć do pracy na zmywaku w Krakowie czy Warszawie lub przy zbiorze jabłek w Grójcu.

Polscy antyeuropejscy bajkopisarze lubią opowiadać podobne banialuki i tylko czekają na odpowiedni moment, by ich na masową skalę użyć. Niektórym wydaje się wręcz, że ten moment już nadszedł – a to za sprawą rzekomego „zamachu na polską suwerenność” przygotowanego w Brukseli.

Mniemany „koniec państwa polskiego”

Politycy PiS przekonują od paru tygodni, że w Unii trwają zaawansowane prace nad „likwidacją państwa polskiego”, a ręce do nich przykładać mają rodzimi „zdrajcy”, w tym ci, którzy zamierzają stworzyć nowy polski rząd (kiedy już skończy się obecna pararządowa groteska).

Owszem, europarlament przyjął większością głosów rezolucję dotyczącą rozpoczęcia prac na gruntownymi zmianami w unijnych traktatach. Ale na 99,99 proc. skończy się na tej rezolucji lub – co najwyżej – na powołaniu przez szefów rządów i głowy państw (na szczycie Rady UE) konwentu złożonego z przedstawicieli instytucji unijnych, rządów i parlamentów krajowych. Zadaniem konwentu jest przeprowadzenie wnikliwej debaty i wypracowanie syntezy, wymagającej jednomyślności wszystkich państw członkowskich. Czyli musiałby za nią zagłosować nie tylko potencjalny polski „zdrajca” (polexitowcy alarmują, że premierem Polski może być już wtedy „ten Niemiec Tusk”), ale też Victor Orban. Do tego - Geert Wilders w imieniu Holendrów oraz Georgia Meloni w imieniu Włochów.

Owszem, europarlamentarzyści chcieliby wzmocnić instytucje unijne kosztem państw członkowskich, zyskując m.in. prawo do inicjatywy ustawodawczej, zwoływania euroreferendum, proponowania budżetu UE oraz wskazywania szefa Komisji Europejskiej (czyli nowego „prezydenta Unii”). Liczba komisarzy miałaby być ograniczona do 15, a nie do 27, jak dziś (czyli część państw członkowskich zostałoby bez „swojego” komisarza). Sporo kompetencji państw członkowskich przeszłoby de facto do wspólnoty. Do minimum ograniczono by też prawo stosowania weta przez poszczególne państwa. W kluczowych sprawach wystarczyłaby większość głosów – nawet nie kwalifikowana, lecz zwykła.

Sęk w tym, że te sny o potędze europarlamentu nie spotkały się z przychylną oceną właściwie żadnego rządu w Unii. W Polsce nie popiera ich ani PiS, ani przytłaczająca większość demokratycznej opozycji, która wygrała wybory. „Niemiec” Donald Tusk jest przeciwko takim zmianom. Co nie oznacza, że reformy Unii – zwłaszcza w kontekście zmian w globalnej konkurencji, totalnej cyfryzacji, wojennej strategii Rosji czy przygotowań do rozszerzenia wspólnoty – nie są konieczne. Są. Wymagają jednak poważnej debaty z udziałem wszystkich państw i społeczeństw. I jednomyślnej zgody rządów i narodów.

Tę debatę warto prowadzić wyłącznie na liczbach i faktach. Przy obecnym nagromadzeniu bzdur o RZEKOMYM „Eurokołchozie” możemy w najlepszym razie wyjść na głupków, a w najgorszym – katastrofalnie sobie zaszkodzić. Jeszcze nigdy w historii nie mieliśmy jako kraj, jako naród i jako społeczeństwo tylu atutów w ręku. Mamy je, bo jesteśmy W EUROPIE.

Wszyscy, którzy twierdzą inaczej, pchają nas ku nieszczęściu.

>>> UE dokręca śrubę. Będzie wielka zmiana w przepisach dla kierowców