Gdyby poprzestać na badaniach CBOS-u („Bariery zamierzeń prokreacyjnych”), można by uznać, że Bartuś coś wymyśla: prawie połowa Polek i Polakóww wieku między 18 a 40 lat deklaruje, iż chciałoby mieć dwójkę własnych dzieci, a 18 procent nawet trójkę. Jedynie 8 proc. badanych w 2023 roku przyznało otwarcie, że w ogóle nie chce mieć dzieci. Jednakowoż analizy oparte na realnych danych, a nie deklaracjach, wskazują, że aż 90 procent Polek i 92 proc. Polaków w wieku 26-30 lat nie ma ani jednego dziecka. Pociechy (?), jeśli już, zaczynają się pojawiać dużo później, przy czym rośnie odsetek par (trójkątów itd.), które poprzestają na psach lub kotach.

Z niedawnego raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego „Praca a dom. Wyzwania dla rodziców i ich konsekwencje”, który przeszedł – niestety – bez większego echa, wynika, że spośród wszystkich pracujących w Polsce 15,2 mln ludzi, tylko 3,9 mln ma dzieci w wieku od 1 do 9 lat. W tym 1,6 mln to kobiety, a 2,3 mln – mężczyźni.

W Polsce nie ma warunków do posiadania dzieci. A kiedyś były?

Reklama

Na pytanie CBOS, dlaczego deklaracje młodych tak bardzo rozmijają się z praktyką, najczęściej pada odpowiedź, że „w Polsce nie ma warunków do posiadania dzieci”. Ha! Ha! Ha! Jak ognia unikam narracji typu „za moich czasów, to…”, ale muszę tu napisać, że początek III RP to była naprawdę bieda z nędzą. Gdyby wysłać obecnych dwudziestolatków w tamte czasy, byliby totalnie bezradni. A liczba dzieci poczętych przy obecnym nastawieniu byłaby bliska zeru.

Piszę te słowa z wielka pokorą, bo moja Mama urodziła się tuż przed wybuchem II wojny światowej i przez pierwsze pięć lat życia uciekała albo przed hitlerowcami, albo przed stalinowcami. Dwie trzecie jej potencjalnych koleżanek z podwórka zginęło w bombardowaniach. Jej ojciec, a mój Dziadek, nigdy nie narzekał na warunki w przedwojennej Polsce, choć obiektywnie rzecz ujmując, były one dla 90 procent obywateli piekielnie ciężkie. Mimo to za jego młodych lat, w czasach niespełna 30-milionowej II RP, rodziło się nad Wisłą i Bugiem co roku około miliona pociech. Okoliczności tych porodów oraz chowania dzieci opisują liczne książki. Z nowszych polecam tu zwłaszcza bestsellerowe „Chłopki”. Od siebie dodam tylko, że jedna moja babcia była nauczycielką i zarabiała w szkole na Kresach 150 złotych miesięcznie, a druga zasuwała we dworze od jedenastego roku życia za złotówkę dziennie. Od świtu do zmroku. Pierwsza miała trójkę dzieci, druga – dziewiątkę.

Nestorzy polskiej demografii już pod koniec XX wieku tłumaczyli mi, że nie ma co porównywać dawnych czasów z obecnymi, przede wszystkim dlatego, że w tych dawnych zdecydowana większość dzieci (na wsi 95 proc.) rodziło się w ramach uświęconej nauką Kościoła prokreacji, z czego znaczna część w kompletnej nieświadomości mechaniki i chemii tego zjawiska oraz z tzw. wpadki. Kobiety miały mocno ograniczony wpływ i wybór, a mężczyźni strzelali i Pan Bóg plemniki nosił.

Dzisiaj to wybór kobiet ma znaczenie absolutnie pierwszorzędne. Polki dokonują go w realiach dwóch ścierających się supertrendów:

  • tradycyjnego, w ramach którego kobieta wciąż bierze na siebie ciężar nie tylko urodzenia dziecka, ale w ogromnym stopniu również opieki nad nim; i z wielu powodów przestaje tego chcieć, więc stosuje permanentną antykoncepcję,
  • technologicznego, w którym – mówiąc najumowniej – świat młodych mężczyzn i młodych kobiet coraz bardziej się rozjeżdża, a zarazem łatwe porno na dobrze znanym ekranie bierze górę nad mozołem nawiązywania i utrzymywania relacji w okolicznościach egzotycznych dla rosnącej populacji młodych – czyli w realu; z tego powodu skokowo maleje liczba okazji do współżycia, a co dopiero – prokreacji.

„T” jak tradycja, czyli stare trzyma się mocno

Owszem, widzimy wokół siebie, zwłaszcza w wielkich miastach, coraz więcej par podchodzących do życia po partnersku. Ale realia są wciąż dokładnie takie, jak w przywołanym wyżej raporcie PIE: wśród 1,6 mln pracujących Polek posiadających choć jedno dziecko w wieku od 1 do 9 lat z urlopu rodzicielskiego skorzystało dotąd 377 tys., czyli prawie jedna czwarta. A wśród 2,3 mln pracujących mężczyzn posiadających dziecko urlop rodzicielski wzięło… 4 tys., czyli 0,17 proc.

W rodzinach, w których jest przynajmniej jedno dziecko w wieku od 1 roku do 9 lat i oboje rodziców pracuje, dzieckiem (dziećmi) – zajmuje się głównie matka. Takie rodziny stanowią aż 68 proc. ogółu. Tych, w których opieka spada głównie na ojca, jest zaledwie 11 proc. Podobnie wygląda to w przypadku codziennych obowiązków domowych: rodzin, w których są one domeną matki, jest aż 55 proc., zaś tych, w których jest to domena ojca – 10 proc.

Kto się spodziewa wrogiej reakcji szefa na wieść o zamiarze wzięcia urlopu rodzicielskiego? 30 proc. kobiet i aż 60 proc. mężczyzn. Kto „zawsze zostaje w domu z chorym dzieckiem”? 50 proc. kobiet i 14 proc. mężczyzn. Aż 84 proc. posiadających dzieci polskich mężczyzn nie miało NIGDY ŻADNEJ dłuższej niż 2 tygodnie PRZERWY w pracy z powodu urodzin czy choroby dzieci, natomiast 99 proc. kobiet taką przerwę miało. PIE szacuje, że m.in. z tego powodu przeciętna „dzieciata” Polka zarabia o 16,8 proc. mniej od przeciętnego „dzieciatego” Polaka.

I jeszcze jeden fakt: aż 77 proc. matek dzieci w wieku 1-3 lat jest zawodowo bierna, czyli nie szuka pracy ze względu na opiekę nad dzieckiem.

Coraz więcej Polek buntuje się przeciwko odwiecznemu przypisywaniu ról. Wiedzą z autopsji, że tak często deklarowane „partnerskie podejście” jest realizowane w praktyce w niewielu związkach. Do zwolenników „tradycyjnego podziału obowiązków” należą nie tylko mężczyźni, ale też matki, babcie, ciotki. Dla większości młodych Polek jest to jednak model nie do przyjęcia – a to dlatego, że absolutnie kluczową dla nich kwestią stała się niezależność finansowa. Nie da się jej osiągnąć, uzależniając swoje życie od pracującego partnera wychowanego w duchu polskiej tradycji i – jak wynika z danych – praktykującego ją wraz z całym otoczeniem ekonomicznym i społecznym. W tej sytuacji wybór jest prosty: „Zero dzieci, no chyba, że coś się zmieni”.

Czy państwo ma na to wpływ?

W tekście „25 powodów, dla których Polki i Polacy mogą nie chcieć dzieci” (opublikowanym przed rokiem w „Więzi”) Marcin Kędzierski z krakowskiego Klubu Jagiellońskiego stwierdza, że „powszechnie podzielana teza, iż Polki chcą mieć dzieci, ale z jakichś przyczyn nie są w stanie zrealizować swoich prokreacyjnych planów, nie musi być wcale prawdziwa”. Zgadzam się z nim w pełni. Razem przyznajemy z pokorą, że nie wiemy, dlaczego Polki nie mają tylu dzieci, ile deklarują, że chcą mieć. Nie wiemy nawet, czy te deklaracje są prawdziwe. Ba, jeśli nawet nie są, to nie sposób twierdzić, że kobiety w ankietach kłamią. Ich deklaracje składane są bowiem w realiach pewnych społecznych oczekiwań. Wszyscy w pewnym stopniu padamy ofiarą własnych mitów.

Przykład? Wręcz banałem już stało się już stwierdzenie, że „dla większości Polaków najważniejsza jest rodzina”. Tymczasem wnikliwsze badania temu przeczą. Większość z nas poświęca najwięcej czasu na pracę zawodową. Dotyczy to zwłaszcza mężczyzn. Mit rodzinny pozostaje jednak bardzo ważny i rzutuje na nasze deklaracje, a czasem przekłada się wręcz na plany i strategie życiowe. Dzieje się to jednak coraz rzadziej. Codzienne wybory i kalkulacje kobiet prowadzą do erozji tego mitu. W tym miejscu warto zastrzec, że są to wybory i kalkulacje czynione całkiem na trzeźwo, a nie dlatego, że – jak mawia klasyk – „kobiety dają w szyję”.

Wśród 25 możliwych powodów, dla których Polki i Polacy mogą nie chcieć mieć dzieci, Marcin Kędzierski wymienia te powszechnie znane i dyskutowane, jak „zła sytuacja mieszkaniowa” (która w ostatnim roku jeszcze się pogorszyła z uwagi na szalony skok cen mieszkań w dużych miastach, czyli tam, gdzie chce mieszkać większość młodych), „słabość systemu instytucjonalnej opieki nad dziećmi w wieku do lat 3” (zwłaszcza w mniejszych miejscowościach), „relatywnie niski poziom zaangażowania ojców w opiekę nad najmniejszymi dziećmi” (czego dowodzą dane PIE), „niska elastyczność czasu pracy rodziców małych dzieci” (część pracodawców zaczyna ten problem dostrzegać i zmienia organizację pracy, by przyciągnąć utalentowane i ambitne kobiety), „niski poziom ochrony zatrudnienia młodych matek”, „kryzys gospodarczy i związana z nią niepewność” (pandemia zburzyła względny spokój po pierwszej kadencji PiS), „niska jakość opieki ginekologicznej, okołoporodowej i neonatologicznej/pediatrycznej” (głównie na prowincji), „brak kompleksowego wsparcia dla rodziców dzieci z niepełnosprawnościami potęgujący strach przed urodzeniem takiego dziecka” (świadomość konieczności samodzielnego radzenia sobie z taką sytuacją może być argumentem zniechęcającym do posiadania potomstwa).

W tych wszystkich obszarach państwo może doprowadzić do poprawy sytuacji. Może również – poprzez system edukacji, ale nie tylko – próbować osłabić specyficzny dla naszego kraju i społeczeństwa „syndrom matki Polki”. Jak podkreśla Kędzierski, w tradycyjnej kulturze oraz w narracji prezentowanej przez starsze pokolenia kobiet, macierzyństwo w Polsce wiązane jest z takimi pojęciami jak „ofiara”, „wyrzeczenie”, „rezygnacja”, a nawet „męczeństwo” (w praktyce bardziej „męczennictwo”). Tymczasem „wizja takiego modelu macierzyństwa może skutecznie zniechęcać młode kobiety przed decyzją o urodzeniu dziecka”. W czasach PiS zniechęciła ona wiele kobiet już na etapie decyzji, czy pójść z chłopakiem do łóżka. Młode Polki zaczęły się powszechnie obawiać, że jeśli zajdą w ciążę, będą musiały urodzić – każde dziecko, chciane i niechciane, zdrowe i chore. Trudno oszacować, jak wiele kobiet zostało skutecznie odstraszonych od seksu przez wyrok tzw. Trybunału Przyłębskiej, istnieje jednak silne domniemanie, że był to w ostatnim stuleciu jeden z kluczowych czynników duszących polską prokreację, a długofalowo – demografię. Istnieje silna korelacja między tym wyrokiem a chęcią młodych do wchodzenia w bliższe związki.

Święta rodzina kontra praca „dla dzieci”

Za czasów PiS nasiliło się też zjawisko migracji młodych Polek z mniejszych miejscowości do miast – najpierw najbliższych (do liceum), potem tych największych (nowe mieszkanki zyskały m.in. Warszawa, Kraków, Wrocław, Trójmiasto, ale też Rzeszów). Mówiąc najprościej: dziewczyny zaczęły tłumnie uciekać od pana, wójta i plebana, ale też od ciotek, babek i mam. Zasada jest tu prosta: im bardziej „tradycjonaliści" próbowali zawracać kijem Wisłę, tym brutalniej Polki mówiły im „do (nie)widzenia”.

Jednym z efektów jest rekordowy od II wojny światowej poziom feminizacji wielkich miast. Wzmocnił go jeszcze napływ Ukrainek. Nakłada się na to nadumieralność mężczyzn. Z tych i paru innych powodów mamy dziś w polskich metropoliach od 115 do nawet 125 kobiet na 100 mężczyzn. A na wsiach „rolnik szuka żony”.

Marcin Kędzierski zastrzega, że wielka ucieczka kobiet do miast nie musi być przejawem „emancypacyjnej ambicji”. W wielu wypadkach może wynikać z konieczności: „Nierówny poziom rozwoju, w tym zwłaszcza proces utraty funkcji przez miasta małe i średnie, może skutkować brakiem odpowiednich miejsc pracy dla kobiet na prowincji”.

Równocześnie jesteśmy świadkami narastających dysproporcji w poziomie wykształcenia młodych kobiet i młodych mężczyzn. Z wielu przyczyn dziewczyny stawiają na wykształcenie wyższe – studiuje 55 procent Polek w wieku od 19 do 24 lat. Wśród ich męskich rówieśników ów odsetek jest dwa razy niższy. Podszyte patriarchalnym tradycjonalizmem społeczeństwo skłania chłopaków do szybkiej ekonomicznej emancypacji. W domyśle: „facet musi stanąć na nogi i zarabiać, żeby utrzymać rodzinę”. Pytanie: jaką?

Brutalna rzeczywistość jest taka, że niemal wszyscy młodzi mężczyźni, którzy poprzestaną na szkole średniej, albo – jeszcze gorzej – branżowej, są dla studiujących dziewcząt skreśleni jako potencjalni partnerzy. Jak wyjaśnia Kędzierski, daje tu o sobie znać zjawisko hipergamii, czyli wybierania przez kobiety na partnerów mężczyzn o równym lub wyższym statusie, który z kolei zależy od wykształcenia.

Poskładajcie to sobie teraz w większą całość: w mniejszych ośrodkach jest zdecydowanie mniej młodych kobiet niż mężczyzn (mizerny współczynnik 0,9 kobiety na mężczyznę zawyżają seniorki żyjące średnio o 8 lat dłużej niż lokalni panowie), natomiast w dużych miastach jest 120 kobiet na 100 mężczyzn i większość z nich nie znajdzie wymarzonych partnerów, ponieważ potencjalni kandydaci są nie z ich bajki i ambicji. I nie chodzi o żadnego tam księcia na białym koniu, lecz o kogoś, z kim można pogadać lub uczestniczyć na co dzień w kulturze (kino, teatr, koncerty). Maniak gier komputerowych i naparzanek między Wisłą a Cracovią nadaje się do tego średnio.

Pisze Marcin Kędzierski: „Nawet gdyby udało się przełamać zjawisko hipergamii, to ze względu na lukę edukacyjną młode kobiety zamieszkujące częściej średnie i duże miasta nie mają wielu szans spotkać się z młodymi mężczyznami, którzy z kolei zdecydowanie częściej zamieszkują prowincję. W efekcie problemem może okazać się nie tyle przeskoczenie z modelu 2+0 na 2+1/2+2, ile samo tworzenie związków z jakąkolwiek liczbą dzieci, czyli przejście z modelu 1+0 na 2+n. Co warte podkreślenia, rosnący odsetek bezdzietnych Polek i Polaków ma kluczowy negatywny wpływ na wartość współczynnika dzietności”.

W owych coraz bardziej beznadziejnych realiach damsko-męskich, wiele kobiet i równie wielu mężczyzn popada w tzw. worksizm, będący przeciwieństwem dominującego dotąd familianizmu. W tym drugim stawialiśmy rodzinę ponad karierę zawodową, w tym pierwszym kariera staje się głównym celem życiowym. Im więcej w Polsce worksistów, w tym większym stopniu jesteśmy krajem zdominowanym przez jednostki, którym trudno poświęcić własne szczęście, zadowolenie, przyjemności i plany dla czegoś tak abstrakcyjnego, jak „szczęście rodzinne”. Tak – abstrakcyjnego. Doświadczenie wspólnoty rodzinnej jest czymś, za czym wielu z nas tęskni – ale w praktyce jest to raczej idea wywiedziona powszechnie z opowieści, narracji katolickiej, a przede wszystkim kultury masowej, niż z własnej familii. W dużej mierze odpowiada za to zagonione pokolenie X, które – widząc niepowtarzalną szansę na cywilizacyjny skok po upadku komuny, czyli przełomie 1989 roku – rzuciło się w wir pracy.

Jakie wzorce pozostawiliśmy młodym? Czy możemy się tutaj poczuwać do winy, skoro robiliśmy tak wiele, by zapewnić naszym pociechom lepszą (materialną) przyszłość? Czy udało nam się pogodzić dostatek z dobrostanem? Pozostawiam to każdemu do (auto)refleksji.

„T” jak technologia, czyli duszno i porno

Na to wszystko nałożyło się kilka innych współczesnych zjawisk. Chodzi m.in. opóźnianie wieku urodzenia pierwszego dziecka (40 lat temu było to 20 lat, dzisiaj 31), czego skutkiem są coraz większe problemy z zajściem w ciążę. Tymczasem PiS zniósł finansowanie in vitro. Stanowiło to w ostatnich latach dla wielu tysięcy par potężną przeszkodę i można bez przesady stwierdzić, że spory odsetek Polek i Polaków nie będzie mieć przez to NIGDY dzieci, choć chciałoby i mogłoby mieć.

Nie jest również żadną tajemnicą, że związki w Polsce nie są już tak trwałe, jak kilka dekad temu, co również rzutuje na chęć posiadania dzieci. Maleje liczba małżeństw, rośnie odsetek rozwiedzionych. Większość młodych żyje latami „na kartę rowerową”. Co istotne – to życie, często bardzo długie, nie znalazło odzwierciedlenia w polskim prawodawstwie. PiS trzymał się „małżeństwa kobiety i mężczyzny” jako jedynej możliwej formy związku, choć wszystkie kraje Europy, włącznie z Hiszpanią i Irlandią, dopuściły związki partnerskie. Ideologiczne zacietrzewienie również w tym obszarze ostudziło zapał do prokreacji.

Mimo wysiłków ultraprawicy, w tym Ordo Iuris (którego działacze stali się symbolem hipokryzji całej formacji „wojujących tradycjonalistów”), Polska przeszła kilka przyspieszonych rewolucji równocześnie: od seksualnej przez ekonomiczną emancypację kobiet, po zakwestionowanie przewodniej roli Kościoła w nauczaniu o moralności i wytyczaniu celów życiowych. Zarazem z kraju biednego, leczącego kompleksy przy pomocy sacrum, staliśmy się krajem względnie dostatnim, nastawionym na pomnażanie profanum – zwłaszcza że rzekome sacrum w wydaniu polskiego (i nie tylko) Kościoła mocno się zdemitologizowało i zarazem skompromitowało. W nowym modelu nie ma miejsca na myślenie w stylu: „co rok, to prorok”. Tutaj uruchamia się najpierw myślenie o właściwym zabezpieczeniu materialnym przyszłości ewentualnego potomstwa. Ale – oczywiście – nie kosztem poziomu własnego życia. Życia tu i teraz. Bo to potem… Może jest, a może nie ma.

Tak oto stworzyliśmy wspólnie, niemałym wysiłkiem różnych stron i ideologii, często wbrew intencjom pomysłodawców, społeczeństwo w coraz większym stopniu zdominowane przez zastrachanych o przyszłość indywidualistów i ceniące swobodę wyboru indywidualistki. Przy czym świat kobiet rozjeżdża się coraz bardziej ze światem mężczyzn, zwłaszcza w najmłodszych pokoleniach, w których nieodzownym pośrednikiem w relacjach (?) jest ekran smartfonu, a o uwagę zabiegają nie realne osoby, lecz ich – często mocno wykreowane – awatary.

Młodzi Polacy mają zupełnie inne źródło podniet i spełnień, adrenaliny i dopaminy, niż poprzednie generacje. Interakcje w socjalmediach, kliki i lajki, rzutują na status, czyli życie w realu. Co istotne – za sprawą niepohamowanego rozwoju AI ludzie przestają być do czegokolwiek potrzebni. Nie tylko socjolodzy, psycholodzy i psychiatrzy z niepokojem obserwują wpływ, jaki nowe systemy komunikacji wywierają na psychikę i stosunki międzyludzkie. Również seksuolodzy zastanawiają się, w jak wielkim stopniu upowszechnienie się pornografii, jej banalnie łatwa dostępność (nawet dla kilkulatków), a zarazem – dzięki nowym technologiom – coraz większa użyteczność z punktu widzenia młodego użytkownika zanurzonego w interfejsie, zrewolucjonizują relacje damsko-męskie.

Większość opisanych wyżej zjawisk podkopuje fundamenty tych relacji, a nawet podważa sens ich nawiązywania. Technologia jeszcze to wzmacnia. I tu wracamy do pytania piętnastolatka z początku niniejszego tekstu. Czyż nie brzmi złowieszczo?