To oni płacą wyszukiwarce – preferowanej przez połowę ludzkości – abyś pojechał(a) tą trasą, zatankował(a) na tej stacji i zjadł(a) w tej knajpce. To samo z zakupami: algorytm wyszuka Ci towary i usługi pochodzące od jego klientów. A jak on działa w wyborach? Ktoś wie?

Globalni giganci technologiczni zrobili naprawdę wiele (jeśli nie wszystko), by przeciętny użytkownik internetu zachowywał się jak pozbawiony mózgu zombie. Przytłaczająca większość osób korzystających na co dzień z „darmowych” usług cyfrowych nie zastanawia się, jakim cudem główny globalny dostawca tychże usług – władający Googlem Aphabet – osiągnął w 2022 roku przychód zbliżony do 283 mld dolarów i zysk na poziomie 60 mld dol.; dla porównania wszystkie wydatki budżetu państwa polskiego wyniosły w tym samym czasie 120 mld dol.

Nie tylko z uwagi na wielkość przywołanych kwot, ale przede wszystkim dla własnego dobra - ludzie powinni znać mechanizmy sterujące światem, w którym niezmiennie, od zarania dziejów, nie ma darmowych lunchów. Prawdziwość tej popularnej maksymy może łatwo sprawdzić KAŻDY. Jeśli CHCE.

Reklama

Jak algorytm Google zarabia dla firm

Ja przykładowo poprosiłem mapy Google’a o wyznaczenie trasy z mojego domu do Krynicy Zdroju. Okazało się, że wszystkie (domyślne) drogi prowadzą przez autostradę A4. Płatną. Mam tę przewagę nad ludźmi, którzy jeżdżą na tym odcinku rzadko, albo nie jeżdżą wcale, że znam doskonale wszystkie alternatywne trasy; przejechałem je wielokrotnie samochodem, motocyklem i na rowerze. Mogłem więc spokojnie wyśmiać ustawienia googlowego algorytmu – lub tego, kto go tak, a nie inaczej zaprogramował – i wytyczyć własną drogę. Różnica? Istotna! Przypadek? Nie sądzę!

Spójrzcie:

Najkrótsza trasa zaproponowana przez Google (autostradą A4) liczyła 221 km. Szacowany czas przejazdu: 3 godziny 47 minut. Opłata za przejazd autostradą: 15 zł.

Moja ulubiona trasa (droga wojewódzka nr 780 i za Liszkami bezpłatnym odcinkiem A4): 184 km. Szacowany czas przejazdu: 3 godziny 7 minut. Opłata: 0 zł.

Dlaczego najlepszy na świecie algorytm najszybszej na świecie wyszukiwarki, z której korzysta jakieś 99 procent użytkowników w naszej części świata, zaproponował mi trasę: dłuższą, wolniejszą i droższą? Zapewne dlatego, że ktoś mu za to zapłacił.

Małe ćwiczenie umysłowe:

  • Czy pomógłbyś dziecku sąsiada w odrobieniu lekcji? Raz? Oczywiście! A codziennie przez kolejne lata? W życiu! A Google to robi.
  • Czy znacie lekarza udzielającego przez okrągły rok, 24/7, darmowych porad medycznych całej okolicy jądra Ziemi – w promieniu 6371 kilometrów? Nie? A Google to robi.
  • Znacie kartografa rysującego mapy za darmo i specjalistę od zarządzania ruchem doradzającego wszystkim i codziennie za darmo? Nie! A Google z tego słynie.

Z punktu widzenia najszerszej rzeszy szarych użytkowników - najpopularniejsze usługi Google są darmowe. No, ale przecież programiści i inni magicy Google nie pracują za darmo. Wręcz przeciwnie: to część zarobkowej elity świata. Aby ich opłacić, gigant z Mountain View musi zarabiać krocie. Aby utrzymać swe serwery - prądożerne niczym cała Polska – oraz wynajmować biura w najbajeczniejszych miejscach globu, przykładowo z widokiem na trębacza z wieży Mariackiej, też musi przynosić wielkie zyski. Wykorzystuje do tego nasze dane. Powiesz: banał. Rośnie społeczna świadomość tego, że Big Data to nowa żyła złota, kopalnia diamentów i złoże ropy w jednym. Niestety, zdumiewająco mało ludzi zdaje sobie sprawę – lub po prostu nie chce wiedzieć - że istnieje ścisły związek między wynikami wyszukiwania Google (nie tylko w wyszukiwarce, ale też w Mapach i innych produktach/aplikacjach) a listą reklamodawców i partnerów tej firmy. Nie inaczej jest w przypadku innych tuzów Big Techa, z tym, że oni nie mają takiego - realnego - hipermonopolu we wskazywaniu nam właściwych dróg, jak Google.

Związek między wynikami wyszukiwania (treścią i jakością porad Doktora) a kasą reklamodawców wyda się oczywisty, jeśli dojrzymy w Google to, czym faktycznie jest, czyli przedsięwzięcie na wskroś biznesowe – a nie quasi charytatywne, jak zwykło (jakimś cudem!) uważać większość szarych zjadaczy internetu. Doktor Google naprawdę kosi za swe „porady” milion razy więcej niż jakikolwiek lekarz z sąsiedztwa. Ale w inny sposób i gdzie indziej.

Kapitan Ameryka kontra Goliaci Big Techu

Przypadek, który opisałem wyżej – związany z wytyczeniem trasy korzystnej nie dla mnie, lecz (jak mniemam) biznesowych partnerów globalnego giganta – tak naprawdę nie jest przypadkiem. To modus operandi cyfrowych neomonopoli określanych mianem Big Techu – właściwie we wszystkich dziedzinach życia. Żeby było jasne: kocham gigantów technologii, wtym Google, bo stworzyli narzędzia pracy i rozrywki, o jakich pięć czy dziesięć lat temu nawet nie śniłem. Ale zarazem jestem świadomy, że za wynikami wyszukiwania i „darmowymi” poradami nie kryje się wcale jakiś anonimowy algorytm analizujący nasze indywidualne preferencje i starający się dobrać odpowiedzi do naszych oczekiwań i upodobań.

Ten algorytm jest tworzony i programowany przez ludzi – po coś. I nadrzędnym celem nie jest na pewno zaspokojenie potrzeb danego użytkownika. No, chyba że staje się klientem i za stosowny pakiet usług stosownie zapłaci. Cel pozostaje zawsze czysto biznesowy.

Notowania na Wall Street NIE odwzorowują zadowolenia klientów , lecz skalę monetyzacji klików.

A to dwie odmienne sprawy. Owszem, zadowolenie zjadaczy sieci jest tutaj ważne – ale ono jest w ogromnej (przeważającej?) mierze efektem Big Ściemy (na którą Big Tech wydaje gigantyczne pieniądze) oraz totalnej, pozornie błogiej, nieświadomości użytkowników.

Powiedzenie, że Big Tech rządzi światem, nie jest wcale przesadzone. Władza zarządów dosłownie paru cyfrowych koncernów jest zdecydowanie większa niż 99 proc. rządów świata – i o tyle niebezpieczna, że wymyka się jakimkolwiek znanym dotąd demokratycznym procedurom społecznej kontroli (w zamordyzmach radzą sobie z tym zamordystycznie). To sami giganci – kreując naszą nową wspólną przyszłość - wyznaczają sobie granice. Albo i nie.

Co Joe Biden, najpotężniejszy przywódca zachodniego świata, może zrobić Elonowi Muskowi lub Sundarowi Pichaiowi? Tyle, co mógł Donald Trump. Czyli nic. To co może Karol III, Olaf Scholz czy Giorgia Meloni? O naszych tuzach polityki pozwolę sobie nawet nie wspomnieć, bo oni już dawno żyją w matriksie – nie mając o tym pojęcia.

Richard Waters i Stefania Palma przypomnieli w mijającym tygodniu na łamach „Financial Timesa”, że niebawem minie ćwierć wieku odkąd Microsoft został oskarżony przez rząd USA o nielegalne tłumienie konkurencji. Bezprecedensowy proces przed sądem federalnym w Waszyngtonie zakończył się nakazem podziału firmy – uchylonym potem w apelacji. Po ćwierćwieczu prawnicy Departamentu Sprawiedliwości po raz kolejny zmierzą się w waszyngtońskim sądzie z technologicznym gigantem – tym razem, nieprzypadkowo, z Google. Skarga rządu przeciwko czołowemu obecnie przedstawicielowi „nowych cyfrowych gigantów” ma doprowadzić do ograniczenia wszechwładzy i paramonopolu całego Big Techu. Rządowa strategia regulacyjna USA uchodzi za bardzo ambitną, ale wykuje się dopiero właśnie w niezawisłych sądach. Które nie były dotąd zbyt skłonne popierać antymonopolowej argumentacji służb federalnych.

Komentatorzy z Wall Street wskazują na stale rosnącą potęgę Big Techu i jej znaczenie dla notowań giełdowych (i całej gospodarki) za Oceanem. Mimo to administracja Bidena (a precyzyjniej: zdominowany prze młodych i świadomych zagrożeń urzędników wydział antymonopolowy Departamentu Sprawiedliwości - DS) ma liczne obiektywne argumenty za tym, by zaostrzyć kurs wobec czegoś, co wymyka się (albo już się wymknęło) spoza jakiekolwiek kontroli. Najważniejszy jest wręcz miażdżący: nadmierna władza korporacji zakończyła się niespełna 100 lat temu wybuchem największego kryzysu w dziejach kapitalizmu. Ten nowy może być jeszcze większy, zwłaszcza że negatywne symptomy dominacji Big Techuwidać od dłuższego czasu w niemal wszystkich zakątkach świata.

Prawnicy DS przywołują m.in. szereg umów, która Google (jak kiedyś Microsoft) zawarł z licznymi partnerami; gwarantują one, że w chwili, gdy użytkownicy w dowolnej części świata włączają smartfony lub otwierają przeglądarkę, wyszukiwarka z Mountain View pojawia się w najbardziej widocznym miejscu. W opinii DS, umowy te „nielegalnie wykluczają konkurentów” (prawnicy wydziału antymonopolowego porównują je do kontraktów zawartych kiedyś przez Microsoft z producentami komputerów PC w celu upowszechnienia przeglądarki Internet Explorer i unicestwienia konkurencyjnego Netscape). W obecnym procesie rząd musi jednak wykazać, że kontrakty Google’a - m.in. warta miliardy umowa z Apple, za sprawą której wyszukiwarka Google stała się domyślna na iPhonach i iPadach – faktycznie „wykluczają konkurencję”.

„Skarga dotyczy również szeregu umów z producentami smartfonów i firmami telefonii komórkowej, które obsługują system operacyjny Android i dają wyszukiwarce Google pole position” – przypomina „FT”.

Google odpowiada, że w przeciwieństwie do zaskarżonych kiedyś przez rząd umów Microsoftu, jego kontrakty są efektem swobodnych ustaleń partnerów biznesowych poczynionych w realiach wolnej konkurencji: Apple czy inne firmy (Samsung, Motorola, Xiaomi…) same projektują własne interfejsy użytkownika – tzw. nakładki na Androida. Wiele tych umów nie jest na wyłączność - pozwalają producentom telefonów i innym osobom na wybór dowolnej wyszukiwarki. Google jest tylko jedną z opcji. A że większość użytkowników woli Google… Nie wolno winić potentata za to, że stworzył produkt niemal doskonały.

Gigant IT porównuje swoje umowy do tych, jakie firmy spożywcze zawierają z sieciami hipermarketów w celu lepszej ekspozycji swoich produktów na półkach. Podkreśla, że klient ma pełną swobodę wyboru i późniejszej zmiany decyzji w dowolnym momencie. Eksperci behawioralni DS komentują, że w istocie tylko ułamek procenta właścicieli smartfonów zmienia lub myśli o zmianie standardowych ustawień w swoich smartfonach czy tabletach. A ów „standard” prowadzi do realnego wykluczenia konkurentów Google’a. Nie jest przy tym tak, że wyszukiwarka tej firmy jest najlepsza. Po prostu za sprawą zmowy gigantów konsumenci nie mają szansy zobaczenia alternatywnych produktów i podjęcia swobodnej decyzji.

By udowodnić, że „umowy Google wykluczają konkurencję”, Departament Stanu zamierza wezwać na przesłuchania w sądzie czołowych menedżerów - nie tylko Google’a (w tym Sundara Pichaia), ale też jego biznesowych partnerów - w tym Apple. Podejrzewa bowiem wielką zmowę Big Techów.

Komentatorzy prawni podkreślają, że ewentualna – dość prawdopodobna - wygrana Google’a będzie sygnałem nie tylko dla tej firmy, ale i dla innych cyfrowych potentatów – również zagrożonych dziś rządowymi pozwami - aby nie zmieniać dotychczasowego modelu biznesowego. Który jest taki, jak opisałem na wstępie: polega na gromadzeniu i wykorzystywaniu na potęgę naszych danych po to, by nam wskazać/sprzedać produkty biznesowych partnerów Big Techu.

Przy czym definicja „produktu” staje się coraz pojemniejsza: może to być towar czy usługa, ale też firma, miasto, państwo lub kandydat na premiera, prezydenta, a nawet - króla.

Zatem… kochajmy technologicznych gigantów i (mądrze) korzystajmy z ich usług, ale zarazem módlmy się, by ich władza została skutecznie ograniczona, zarówno przez sądy w USA, jak i prawodawstwo Unii Europejskiej. Jeśli to się nie uda, czeka nas epoka nowego zniewolenia, przed którym przestrzegali klasycy SF. Z tą różnicą, że to już nie będzie literatura, tylko nasz Nowy Wspaniały Świat.