Ma przynieść podniesienie poziomu życia większości Polaków. Już w 2030 r. dochód, jakim będzie dysponować przeciętny obywatel, ma być – z uwzględnieniem różnic cen – taki sam jak średnia unijna. Dzięki rozpędzonym inwestycjom Polska ma osiągnąć „trwały wzrost gospodarczy oparty coraz silniej o wiedzę, dane i doskonałość organizacyjną”. Szkopuł w tym, że – według analizy DGP – wskaźniki, na których opierają się te założenia, będą trudne do osiągnięcia.

Przykładem jest choćby wskaźnik inwestycji: w relacji do PKB ma sięgnąć 25 proc. w 2020 r. Tyle że po pierwszym roku rządów wicepremier oddalił się od tego celu. Inwestycje w 2016 r. spadły o 5,5 proc., a to najmniej od 2004 r. Realizacji założeń ma też sprzyjać zwiększenie chęci do oszczędzania – i to zarówno w gospodarstwach domowych, jak i w przedsiębiorstwach. Jednak według ostatniej prognozy KE w kolejnych dwóch latach stopa oszczędności Polaków będzie spadać.

Realizacji planu nie sprzyjają też działania samego rządu.

– Choćby obniżenie wieku emerytalnego czy wprowadzenie programu 500 plus, rozwiązań szkodliwych z punktu widzenia poziomu zatrudnienia – wylicza Aleksander Łaszek, ekonomista Fundacji Obywatelskiego Rozwoju. Plan zakłada, że w 2030 r. będzie pracować 80 proc. Polaków w wieku produkcyjnym (więcej niż obecnie w Niemczech, stawianych za wzór). Dziś mamy ten wskaźnik na poziomie 68 proc. i projekty rządowe nie sprzyjają jego wzrostowi.

Reklama

>>> Czytaj też: Repolonizacji ciąg dalszy. Rząd ma na oku kolejną branżę

– Cele są słuszne i podpisałby się pod nimi każdy polityk i ekonomista. Problem w tym, że strategia nie zawiera narzędzi, które wskazywałyby, jak mają być zrealizowane – ocenia Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club. I porównuje plan Morawieckiego do biznesplanu składanego do banku razem z wnioskiem o kredyt. – Taki wniosek zostałby odrzucony. Plan nie jest dokumentem analitycznym, a jedynie manifestem politycznym – twierdzi ekspert.

Założenia planu Morawieckiego

Analiza wskaźników zawartych w planie pokazuje, że realizacja jego celów może być bardzo trudna. Zwłaszcza że działania rządu idą w przeciwnym kierunku.

1. Stopa inwestycji wzrośnie w relacji do PKB wzrośnie do 25 proc. w 2020 r.

Plan Morawieckiego i osiągnięcie części zakładanych wskaźników zależy od zwiększonych inwestycji. Właściwie żaden z ekspertów nie podważa tej diagnozy. Jednak po pierwszym roku rządów wicepremier oddalił się od tego celu. W zeszłym roku inwestycje spadły o 5,5 proc. i w relacji do wielkości całej gospodarki tylko nieznacznie przekraczają 18 proc. To najniższy wskaźnik od 2004 r. Przyczyny są dobrze zdiagnozowane – chodzi np. o duże opóźnienia w wydatkowaniu pieniędzy unijnych, powstałe jeszcze za rządu PO-PSL, i związane z tym niższe inwestycje publiczne. Już w tym roku fundusze z Brukseli będą do nas płynąć szerszym strumieniem, więc inwestycje publiczne będą rosnąć. Być może w 2018 r. będziemy mieli szczyt inwestycji finansowanych unijnym kapitałem.

Ale prócz tego są jeszcze inwestycji prywatne. Z badań NBP wynika, że przedsiębiorcy wciąż mają wątpliwości, czy zwiększać na nie nakłady. Powstrzymuje ich niepewność związana z sytuacją poza granicami Polski i obawy o przyszły kształt systemu podatkowego. Z analiz prowadzonych np. przez FOR wynika, że w perspektywie ostatnich 10 lat to właśnie skomplikowane i zmienne podatki były jedną z przyczyn niskiego na tle innych państw regionu poziomu inwestycji. Za rządów PiS ten czynnik widać na przykładzie podatku jednolitego. To koncepcja najpierw przez rząd lansowana, później porzucona, a teraz znów trwają nad nią prace.

>>> Polecamy: Rynkowa żyła złota. Polska może stać się "zagłębiem" dla emerytów Europy

2. Zwiększenie krajowych oszczędności

Według wicepremiera, dodatkowe inwestycje mają być sfinansowane przede wszystkim przez kapitał krajowy. Zgodnie z diagnozą zawartą w strategii, udział kapitału zagranicznego w finansowaniu inwestycji jest w Polsce zbyt wysoki. Jesteśmy winni zagranicznym inwestorom ok. 2 bln zł brutto, a koszty obsługi tego zadłużenia przekraczają 90 mld zł każdego roku. Dlatego powinniśmy zmobilizować krajowe oszczędności. Ich źródła mogą być trzy: gospodarstwa domowe, sektor rządowy i przedsiębiorstwa.

W skali gospodarki mamy oszczędności na poziomie 15–16 proc. PKB, natomiast na inwestycje przeznaczamy 18–20 proc. PKB. Żeby tę lukę wypełnić krajowym kapitałem, musimy mniej wydawać na bieżąco, bo w sensie makroekonomicznym oszczędności to ta część dochodu, której nie przeznaczamy na konsumpcję. Tymczasem z trzech wymienionych źródeł w praktyce odkładają jedynie przedsiębiorstwa. Poziom oszczędności gospodarstw domowych to jedynie nieco ponad 2 proc. PKB. I według ostatniej prognozy KE, po odbiciu w 2016 r. w kolejnych dwóch latach stopa oszczędności tej grupy podmiotów znów będzie spadać.

Sektor publiczny zamiast oszczędności regularnie generuje deficyt. Każdego roku w finansach publicznych mamy dziurę oscylującą wokół 3 proc. PKB. Gdyby minister finansów Mateusz Morawiecki deficyt zlikwidował, dodatkowe oszczędności, których oczekuje minister rozwoju Mateusz Morawiecki, pojawiłyby się natychmiast. Mówiąc najprościej, żeby mieć więcej oszczędności, trzeba mniej konsumować. Tymczasem uchwalając np. program 500 plus, rząd promuje konsumpcję kosztem oszczędności. Jeśli odwołujemy się do przykładów państw, jak Korea Płd., które osiągnęły sukces bez kapitału zagranicznego, stało się tak dlatego, że na bieżące potrzeby Koreańczycy wydawali mniej. W Polsce trend jest odwrotny.

3. Stabilność finansów: deficyt poniżej 3 proc. PKB, dług publiczny w wysokości 45 proc. w 2023 r.

Według planu, wzrost parametrów obrazujących poziom rozwoju kraju i zamożności nas samych odbędzie się przy zachowaniu relatywnie dobrej kondycji finansów publicznych. UE wymaga, by deficyt tych finansów w poszczególnych latach nie przekraczał równowartości 3 proc. PKB. Morawiecki zakłada, że będziemy się utrzymywać poniżej tej granicy, a dodatkowo dług publiczny w relacji do wielkości gospodarki będzie spadał. Żeby odpowiedzieć, czy to założenie jest realistyczne, warto przypomnieć, że gdy w latach 2009–2010 tempo wzrostu spowolniło, omawiany deficyt skoczył powyżej 7 proc. PKB. Obecnie do sztywnych wydatków, których redukcja jest trudna, doszły kolejne, związane z 500 plus czy obniżeniem wieku emerytalnego. Dlatego ekonomiści szacują, że w scenariuszu spowolnienia deficyt finansów publicznych podskoczy przynajmniej do 5 proc. PKB.

4. Zwiększenie wskaźnika zatrudnienia osób w wieku produkcyjnym z 68 do 71 proc. w 2020 r. i 80 proc. w 2030 r.

Polska odstaje od czołówki UE pod względem aktywności zawodowej osób w wieku produkcyjnym. Średni wskaźnik zatrudnienia w 28 krajach sięga 70 proc. W Niemczech wynosi aż 78 proc., w Polsce zaś jest o 10 pkt proc. niższy niż u zachodnich sąsiadów, więc pod zapisanym w planie postulatem jego zwiększenia podpisuje się każdy ekonomista. Z drugiej strony żaden z ekspertów nie powie, że podjęte przez rząd działania sprzyjają promocji zatrudnienia. Chodzi o obniżenie wieku emerytalnego i opóźnienie o rok obowiązku szkolnego, co sprawia, że rok później wejdziemy na rynek pracy.

Niekorzystnie na promocję zatrudnienia wpływa także 500 plus, w którym próg dochodowy w przypadku świadczeń otrzymywanych na pierwsze dziecko jest tak skonstruowany, że zachęca do unikania oficjalnego zatrudnienia. Ważna jest też struktura zatrudnienia. Jednym z kluczowych elementów sukcesu ostatnich 25 lat było przenoszenie osób z sektorów, w których produktywność jest niska, do tych o wyższej wydajności, przede wszystkim z rolnictwa do przemysłu. Jeśli do hojnego wsparcia dla produkcji rolnej z Unii i przywilejów związanych z KRUS dodamy zwiększenie transferów socjalnych, to razem jest to mieszanka, która ten przepływ jest w stanie zahamować.

5. Zasypanie luki w dochodach na głowę mieszkańca w porównaniu do średniej UE

Wstępując do UE w 2004 r., mieliśmy PKB na mieszkańca odpowiadający połowie dochodu przeciętnego obywatela Unii, uwzględniając różnice w poziomie cen. Do końca 2015 r. doszliśmy do poziomu 69 proc. średniej unijnej. Plan zakłada, że w 2030 r. sięgniemy 95 proc., a pod względem dochodów rozporządzalnych na głowę będziemy już tak samo zamożni jak przeciętny mieszkaniec Unii. To by oznaczało, że w sytuacji, w której jesteśmy coraz bogatsi i nadrabianie kolejnych punktów jest coraz trudniejsze (wymaga coraz większych nakładów), wciąż będziemy gonić Unię tak samo szybko. Społeczeństwo się jednak starzeje, a kosztami jego utrzymania coraz mocniej obciążamy pracujące pokolenia. Jest to więc bardzo trudne do wyobrażenia.