Trwają ataki lotnictwa na Libię. To trzecia mająca obecnie miejsce interwencja państw Zachodu, a gdy doliczyć operacje militarne bez walk – szósta. Żadne mocarstwo rządzone autokratycznie ani koalicja takich państw nie może pochwalić się podobnym wynikiem. Kiedy odłożymy na bok kierujące nami idee, a skoncentrujemy się na nagich danych – jesteśmy najbardziej wojowniczą częścią ludzkości.
Od schyłkowego okresu komunizmu państwa zachodnie prowadziły co najmniej dwadzieścia operacji zbrojnych poza swoimi granicami, a nawet strefami wpływów. Koniec zimnej wojny zdjął z armii zachodu geopolityczne hamulce. Dotyczy to nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale też Europy. W okresie 1989 – 2011, mimo rzekomo postępującego pacyfizmu i demilitaryzacji Starego Kontynentu, nasze siły zbrojne – obok amerykańskich – okazały się najbitniejsze oraz najskuteczniejsze na globie. Walczymy chętniej i lepiej niż państwa autorytarne.
Gdzie są obecnie zaangażowane oddziały krajów uznawanych przez wspólnotę międzynarodową za dyktatorskie: Chin, Iranu, Wenezueli, Korei Północnej, Syrii, Libii, Sudanu? Odpowiedź brzmi – nigdzie poza swoimi granicami. Można przyjąć, że jacyś instruktorzy irańscy przebywają w Libanie, może wenezuelscy u partyzantów w Kolumbii, a chińskie okręty patrolują wody somalijskie, ale to nawet nie cień zaangażowania Zachodu. Armie Stanów Zjednoczonych i ich demokratycznych sojuszników walczą w Afganistanie, Libii, prowadzą operacje na pograniczu wojny i misji stabilizacyjnej w Iraku, tropią piratów somalijskich, dokonują uderzeń z powietrza w Pakistanie i Jemenie, stacjonują w ramach zbrojnych misji stabilizacyjnych w Kosowie i Bośni, patrolują Morze Śródziemne w dwóch operacjach – antyterrorystycznej oraz pilnującej przestrzegania embarga na dostawy broni dla Kaddafiego, a 3 tysiące Francuzów wymusza chwiejny rozejm w wojnie domowej w Wybrzeżu Kości Słoniowej. To nie tylko symboliczna obecność w strefie walk. W Afganistanie Kanadyjczycy w prowincji Kandahar i Holendrzy w Uruzganie, gdzie toczyli regularne bitwy z rebeliantami, dorównywali bitnością Amerykanom i Brytyjczykom.
Reklama
Kiedy spojrzymy w przeszłość, zbrojne zaangażowania Zachodu od początku końca komunizmu, czyli 1989 r., układa się w długą listę wojen i operacji militarnych. Wojna z Irakiem o Kuwejt, Bośnia, Kosowo, bombardowanie Iraku, lądowanie w Somalii, druga wojna z Irakiem, Afganistan. Dochodzą do tego mniejsze interwencje, choćby francuskie w Czadzie, Republice Środkowej Afryki, Republice Konga, w Dżibuti i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Trzeba do tego doliczyć zaangażowanie militarne bez użycia broni na dużą skalę, na przykład interwencję francuską w Rwandzie podczas rzezi Tutsi, włoską w Albanii, australijską na Timorze Wschodnim, amerykańską na Haiti i Filipinach, NATO-owską w Macedonii, Unii Europejskiej w Czadzie.
Nie wyglądamy też na pokojowo nastawionych, kiedy porówna się wydatki zbrojeniowe. Jak wynika z danych Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI), tak zwane państwa bandyckie: Iran, Korea Północna, Birma, Syria, Sudan, Wenezuela przeznaczają razem na armię ledwie 2 proc. światowych wydatków zbrojeniowych, inni potencjalni przeciwnicy militarni demokracji: Chiny i Rosja – 10 proc., państwa demokratyczne zaś (tylko zachodnie bez Korei Płd., Indii i Brazylii, ale z Australią, Kanadą i Nową Zelandią) – 70 procent. I kto tu się zbroi? Kłopot w tym – głównie dla nas – że dyktatury z roku na rok przeznaczają coraz większe kwoty, aby zmniejszyć rażącą różnicę w finansowaniu armii między nimi a wolnym Zachodem. Na razie jednak są daleko w tyle.
Powyższe porównanie nie dowodzi bynajmniej, że jesteśmy militarystami. Zachód zachowuje zdrowe proporcje między wydatkami wojskowymi a na przykład społecznymi. Pakt NATO rekomenduje wydatki na obronę w wysokości 2 proc PKB. W 2010 r. Polska przeznaczyła na ten cel 1,95 proc., Niemcy – 1,4 proc., Wielka Brytania – 2,7 proc., USA – 5,4 proc., państwa azjatyckie – ok. 4 – 5 proc., zaś najbrutalniejsze dyktatury nawet 30 – 40 proc., choć to tylko umowne szacunki, nie jesteśmy bowiem w stanie określić, jakie są rzeczywiste wydatki zbrojeniowe Korei Północnej czy Birmy. Przy mizernym PKB i marnych perspektywach na rozwój gospodarczy nawet tak znaczny odsetek przeznaczany na broń daje im jednak skromne budżety obronne liczone w kwotach bezwzględnych.
Natowskie 2 proc. na zbrojenia koreluje z mniej więcej dwoma procentami osób o wypaczonej psychice występujących w każdym społeczeństwie. Nie chodzi bynajmniej o morderców i sadystów, ale ludzi umiejących bez specjalistycznego szkolenia, uczącego choćby strzelania pamięciowego, zabić człowieka. Słowem, urodzonych żołnierzy. Badania psychologiczne prowadzone latami na zamówienie armii USA wykazały, że zabijanie to jedna z najtrudniejszych rzeczy pod słońcem. Zdecydowana większość ludzi nie nadaje się do tego. Nie zabijamy nawet w stanie zagrożenia życia własnego lub bliskich. Zachodnie siły zbrojne poprzez szkolenia przełamują w żołnierzu ów naturalny opór, ale też chętnie rekrutują tych, którzy go nie mają. Państw tyrańskich nie stać na takie programy, stawiają więc na wspomniane 2 proc. psychopatów, reszta bojowników jest mało przydatna na polu walki, co zresztą pokazuje przykład Libii. Większość armii Kaddafiego rozpierzchła się, skutecznie walczą tylko doborowe siły gwardyjskie i najemnicy z czarnej Afryki.
Zachód zbudował skuteczne mechanizmy zapobiegania wojnie. Konflikt zbrojny pomiędzy członkami NATO czy UE jest niemożliwy tak mentalnie, jak i technicznie. Państwa te bowiem dzielą nie tylko wartości, ale też poufne informacje, które gdzie indziej są skrzętnie ukrywane przed obcymi – potencjalnymi przeciwnikami. Współzależności te dobrze pokazuje przykład Grecji i Turcji, głęboko skłóconych w sprawie Cypru. Nawet podczas inwazji tureckiej na wyspę i starć z siłami zbrojnymi Greków cypryjskich nie było groźby wybuchu wojny między tymi państwami.
Ziściła się utopia Rousseau o naturalnym społeczeństwie wyzbytym przemocy, zbudowaliśmy świat idealny? W obecnych czasach już samo zadanie takiego pytania ośmieszałoby pytającego. Agresja jest trwałym składnikiem organizacji społecznej, problem w tym – gdzie zostaje skanalizowana. Europa i Stany Zjednoczone w pewnym sensie zbudowały jednak świat idealny, nauczyły się bowiem ją eksportować. O wojnie niemiecko-francuskiej nie sposób nawet pomyśleć, konflikt grecko-turecki jest możliwy, ale oba kraje zostały tak spętane siecią zależności, że jego prawdopodobieństwo oscyluje wokół zera. Jakże łatwo jednak przychodzi nam wysłanie myśliwców bombardujących nad Libię czy komandosów do Afganistanu.
Nie powinniśmy psioczyć na koszty zamorskich konfliktów ani pochopnie potępiać rządy, które wikłają w nie nasze wojska. To cena pokoju na naszym podwórku. Choć pozornie znaczna – około miliarda dolarów za miesiąc intensywnej wojny, jak w Iraku lub obecnie w Libii – relatywnie niewielka w zestawieniu z PKB państw demokratycznych. Zachodnie wojska pod Hindukuszem, a wcześniej na pustyniach Iraku, chronią nas nie tylko przed terrorystami, ale też przed nami samymi – czyli wpisaną w ludzką społeczność destrukcją. Nauczyliśmy się ładnie ją zapakowywać i podrzucać innym. To osiągnięcie unikatowe w dziejach naszego gatunku.
ikona lupy />
Andrzej Talaga / Forsal.pl