Mitt Romney chce przekonać do siebie wyborców biznesową biografią. Ale jak dotąd żaden prezydent przedsiębiorca nie porwał za sobą Amerykanów
Kiedy w lutym 1999 r. Mitt Romney odszedł z Bain Capital i przybył do Utah, żeby ratować przed klapą zimowe igrzyska olimpijskie w Salt Lake City, nie miał wielkich planów. Myślał tylko o drobiazgach. Zrezygnował z bezpłatnych napojów i ciasteczek w czasie posiedzeń komitetu olimpijskiego. Zamiast tego zamawiał pizze za 5 dol. dzielone na 8 części i kazał członkom zarządu płacić po dolarze za kawałek. – Wszyscy byli zszokowani. Ale przesłanie brzmiało: brakuje 100 mln dol. i liczy się każdy grosz – wspomina Tom Stemberg.
Dziś w trakcie kampanii wyborczej Romney podkreśla swoje doświadczenie biznesowe: MBA zdobyte na uniwersytecie Harvarda, zarządzanie funduszem Bain i przełom w organizacji igrzysk. Przypomina, że jako gubernator Massachusetts 8 lat temu zrównoważył stanowy budżet. – Wiem, co jest potrzebne, by biznes odnosił sukces. Wiem, jak to jest, kiedy rząd przeszkadza – mówił niedawno na spotkaniu przedwyborczym. To wszystko ma przekonać Amerykanów, że jest on najlepszym kandydatem na stanowisko prezydenta USA.
Mimo zdolności Romneya, o których mówią jego współpracownicy – umiejętności szybkiego podejmowania trudnych decyzji, skupiania się na problemie i łatwości poruszania się w tabelach finansowych – analiza jego dokonań nie świadczy o tym, że byłby lepszy w naprawianiu gospodarki niż jego konkurenci. Jednak to właśnie Romney będzie w listopadzie walczył z Barackiem Obamą o fotel prezydencki.
Reklama
Koledzy ze szkoły i pracy rysują obraz człowieka pracowitego i zdyscyplinowanego. Jednak nikt nie nazywa go wizjonerem. – Przedstawia siebie jako kompetentnego zarządcę, nie jako człowieka z pomysłami – mówi David Tuerck z konserwatywnego bostońskiego think tanku Beacon Hill Institute.

Sumienny i pracowity

Romney poszedł na biznes i prawo na Harvardzie. Wykształcenie pomogło mu przygotować się do kariery, która 40 lat później stała się kluczem w jego walce o prezydenturę. Po skończeniu studiów w 1975 r. 28-latek zaczął pracować w Boston Consulting Group, jednej z pierwszych firm zajmujących się strategicznym doradztwem biznesowym. Bill Bain, jeden z dyrektorów, który odszedł z BCG kilka lat wcześniej i założył własne przedsiębiorstwo, zwabił go do siebie dwa lata późnej. Geoff Rehnert, który pracował z Romneyem, wspomina go jako sumiennego kolegę, który został szybko doceniony przez szefa i otrzymał zadanie stworzenia działu private equity. – Żaden z nas nigdy nie zajmował się venture capital lub zakupami lewarowanymi. W ciągu 15 lat Mitt nadzorował tworzenie prosperującej firmy z działalnością opartą o wewnętrzną stopę zwrotu – opowiada.
Od początku Romney uczył się drobiazgowego oszczędzania. Pewnego razu, jadąc samochodem z magnatem hotelowym Billem Marriottem, zapytał go, czy nie ma 35 centów, żeby zapłacić za autostradę. Ten wyjął pieniądze, ale poprosił pracownika drogowego o rachunek za przejazd. – Wziął go po to, żeby dołączyć go do wykazu wydatków. To był znak dla kierownictwa firmy, że Bill Marriott dba o 35 centów – opowiada z uznaniem Romney.
Dla Romneya, którego fortuna jest szacowana na 250 mln dol., oszczędność była podstawą strategii przy organizacji igrzysk. Przeglądał budżet komitetu olimpijskiego punkt po punkcie, oddzielając rzeczy niezbędne od tych, z których można zrezygnować. Za rzecz niepotrzebną uznał m.in. stronę internetową (w końcu udało się przekonać Microsoft do jej sponsorowania). Fraser Bullock, który został dyrektorem wykonawczym komitetu organizacyjnego, wspomina, że cięcie wydatków zostało odebrane tak samo, jak prośba o rachunek ze strony Marriotta. – Mieliśmy dbać o każdy grosz – opowiada.
Jednak z punktu widzenia polityki biznesowa biografia Romneya to miecz obosieczny. Ludzie, którzy stracili pracę w firmach po restrukturyzacji dokonanej przez Bain, opisują go jako chciwego kapitalistę. Jest wśród nich Randy Johnson, popierany przez Krajowy Komitet Partii Demokratycznej, który opowiedział dziennikarzom, jak on i setki innych zostali zwolnieni, kiedy Bain w latach 90. przejął Ampad – fabrykę w stanie Indiana produkującą artykuły biurowe. – Rodziny pozostały z niczym – mówi.
Twardy styl Romneya w Utah również wywołał niezadowolenie. – Stworzył poczucie katastrofy, żeby móc pokazać się jako rycerz na białym rumaku, który uratował igrzyska olimpijskie. Było oczywiste, że chciał zdobyć sławę – mówi Ken Bullock, członek zarządu (niespokrewniony z Fraserem Bullockiem).
Po Utah Romney, który w 1994 r. bezskutecznie próbował walczyć z Tedem Kennedym o fotel senatora z Massachusetts, przystąpił do walki o posadę gubernatora stanu, w którym mieszkał ponad 30 lat. Dziś przedstawia swoje dokonania na tym stanowisku jako przykład tego, co mógłby zrobić w Białym Domu. Głównym argumentem jest uzdrowienie stanowego budżetu – od 3 mld dol. na minusie na początku jego kadencji do nadwyżki dwa lata później.
W przeciwieństwie do tego, co Romney mówi w kampanii, polityka prowadzona przez niego w Massachusetts nie dowodzi jednak, że jest przyjacielem biznesu. Podczas walki o stanowisko gubernatora obiecał nie podnosić podatków i pokazywał swoje CV jako dowód, że zrobi wszystko dla gospodarki stanu – to samo robi zresztą teraz w skali całego kraju. Jednak po objęciu stanowiska zlikwidował luki w prawie, żeby zwiększyć dochody budżetu, co według krytyków równało się cichemu podniesieniu podatków. Pozyskiwanie przez Romneya środków do budżetu polegało również na zwiększeniu opłat za usługi publiczne – od rejestracji ślubów po licencje na posiadanie broni oraz wprowadzeniu podatku od sprzedaży w internecie.
Przedsiębiorcy poczuli się oszukani z powodu likwidacji luk prawnych, a przeciwnicy zwiększenia opłat twierdzili, że podwyżki uderzyły przede wszystkim w najuboższych. Powstaje pytanie, jak daleko idące zmiany Romney może wprowadzić jako prezydent. Michael Widmer, szef Fundacji Podatników stanu Massachusetts, mówi, że Romney nie powinien określać swoich działań jako reform. – Wykonywał swoją pracę, ale nie był cudotwórcą. To było proste cięcie wydatków i zwiększenie przychodów – mówi.
Geoff Rehnert, kolega z Bain, przyznaje, że jego przyjaciel „nie ma takiej wprawy w polityce, jak chcieliby niektórzy”, ale podkreśla, że w Utah dowiódł zdolności przywódczych. Inni zaznaczają, że przydatność kwalifikacji biznesowych w polityce jest wyolbrzymiana. – Nie sądzę, że to dobrze przygotowało go do bycia prezydentem – mówi Howard Brownstein, kolega z Boston Consulting Group i Demokrata.

Prezydent to nie prezes

Czy jednak głowa do liczb i zdolność podejmowania trudnych decyzji będą atutem w oczach niezadowolonego elektoratu Republikanów? – Mitt nie jest gniewnym człowiekiem. Ciężko jest motywować ludzi i budzić emocje, kiedy twoim głównym atutem są kompetencje. To nie powoduje szybszego bicia serca u wyborców – mówi Mark Mazo, kolega z Harvardu.
Romney nie jest pierwszym biznesmenem, który chce zostać prezydentem, ale wyniki poprzedników nie budzą optymizmu.
Czworo amerykańskich prezydentów, którzy rządzili USA po 1900 r., mogło pochwalić się biznesową przeszłością, ale żaden nie jest w czołówce największych mężów stanu zasiadających w Gabinecie Owalnym. Warren Harding, wydawca prasy, który pozycję zawdzięczał wyłącznie własnej pracy, był prezydentem w latach 20. Jednak jest uważany za jednego z najgorszych przywódców w historii kraju. Herbert Hoover, który zbił fortunę na kopalniach metali, w 1932 r. przegrał walkę o drugą kadencję w Białym Domu, po tym jak nie zdołał powstrzymać spadku gospodarczego. W mniej odległej przeszłości współzałożyciel Zapata Petroleum George H.W. Bush był kolejnym prezydentem, który przegrał po pierwszej kadencji. Jego zmysł przedsiębiorcy przyniósł mu miliony dolarów, ale nie pomógł w odrodzeniu gospodarki i był daleki od potrzeb obywateli. Jego syn, George W. Bush, ukończył Harvard Business School, tak jak Mitt Romney, i był właścicielem firmy naftowej oraz zawodowej drużyny baseballowej. Również obiecał przenieść do Gabinetu Owalnego doświadczenie z realnej gospodarki. Zamiast tego rządził krajem podczas najgorszego kryzysu gospodarczego od czasów Wielkiej Depresji lat 30.
Julian Zelizer z Uniwersytetu Princeton przyznaje, że chwalenie się doświadczeniem biznesowym w kampanii o stanowisko polityczne jest wątpliwe. – Najważniejszym zadaniem prezydenta jest umiejętność równoważenia interesów obywateli pochodzących z różnych części kraju i mających różne poglądy, a nie wyrównywanie bilansu płatniczego – mówi.
George Edwards z Uniwersytetu A&M w Teksasie wskazuje, że istnieje przyczyna, dla której przejście z biznesu do polityki zwykle nie jest możliwe. – Kiedy jesteś szefem firmy, masz realną, niekwestionowaną władzę, ale jako prezydent musisz zjednywać sobie wyborców i Kongres. Historia pokazuje, że prawie żaden prezydent biznesmen nie był w stanie przyciągnąć ludzi. Prezesi korporacji nie muszą się tym martwić – mówi.