Rośnie rachunek Europy za rozwój czystych elektrowni. Wsparcie tylko niemieckich gospodarstw domowych (przemysł nie dorzuca się do zielonej rewolucji) dla producentów prądu z wiatru i słońca sięga już 13 mld euro rocznie. W Polsce ta kwota zbliża się już do 5 mld zł rocznie. Nowy system na lata 2014–2020, nad którym pracuje Ministerstwo Gospodarki, ma być skromniejszy, ale i tak będzie kosztować ok. 50 mld zł. W sumie na rozwój farm wiatrowych i innych źródeł czystej energii od 2006 do 2020 r. przekażemy 76 mld zł. Taka jest cena ograniczania negatywnego wpływu na środowisko „brudnych” elektrowni w Europie.

Gra w ruletkę

Wysokie koszty wsparcia byłyby do przełknięcia w imię walki z globalnym ociepleniem, gdyby nie efekty uboczne zielonego boomu. Energia wytwarzana przez kręcące się wiatraki i rozgrzane panele słoneczne zdaniem coraz większej liczby ekspertów rozmontowuje cały elektroenergetyczny system, a to już może być bardzo groźne dla gospodarki w długiej perspektywie.
– Dzisiaj w dużej części przez regulacje klimatyczne i politykę z jednej strony, a liberalizację z drugiej sektor energetyki w Unii Europejskiej z najbardziej stabilnej gałęzi gospodarki stał się grą w ruletkę. W niektórych częściach Europy mamy znaczną nadpodaż energii z niestabilnych źródeł energii. To powoduje, że ten biznes jest dziś bardziej dla hazardzistów niż dla poważnych inwestorów – mówił DGP Marcin Korolec, minister środowiska, dodając, że dużą niepewność stwarzają także ceny uprawnień do emisji CO2, do których zobligowane są elektrownie.
Reklama
Ponieważ wiatr i słońce nic nie kosztują, hurtowa cena takiej energii jest bardzo niska. Produkcja pozostaje opłacalna, bo spokojny sen właścicielom czystych elektrowni zapewniają subsydia. Efekt – w ciągu dekady udział energii ze źródeł odnawialnych w całkowitej finalnej konsumpcji energii w UE podwoił się i w 2012 r. zbliżył się do 15 proc. Kraje Unii umówiły się, że do 2020 r. ten poziom wyniesie 20 proc. Problem w tym, że tania energia z OZE zbija ceny prądu wytwarzanego również w tradycyjnych elektrowniach węglowych, gazowych oraz atomowych. I tu pojawia się problem, bo energii nie można magazynować i kiedy potrzeba jej najwięcej np. gdy ludzie wracają po pracy do domów, kosztuje drożej, niż wtedy, gdy śpią.
Dziś ani nawet jutro wiatraki i panele nie wystarczą jednak do zaspokojenia potrzeb obywateli i przedsiębiorstw w szczycie, gdy zapotrzebowanie sięga zenitu. Z drugiej strony produkcja energii konwencjonalnej, czyli z węgla, gazu czy atomu, nie może być utrzymywana tylko do zapewnienia bezpiecznych dostaw energii, gdy potrzeba jej najwięcej. Powód – będzie deficytowa. To dlatego energetyka domaga się wprowadzenia systemu interwencyjnego podobnego do tego, jaki działa w przypadku OZE. Chodzi o rynek mocy, czyli opłatę nie za energię, ale za samą gotowość do jej produkcji, wtedy gdy będzie to potrzebne. W innym przypadku elektrownie trzeba będzie zamykać. Rozchwiany system utrudnia także inwestowanie, co widać po ostatnich decyzjach polskich i zagranicznych inwestorów, żeby przypomnieć jedynie PGE z dwoma anulowanymi blokami za 11,5 mld zł w Opolu czy francuski EDF z jednym blokiem za ok. 7 mld zł w Rybniku.

Nie „czy”, tylko „jak”

Zdaniem Ireneusza Łazora, szefa Towarowej Giełdy Energii, Europa nie powinna się wycofywać z rozwijania zielonej energetyki, ale powinna dobrze przemyśleć, jak to robić.
– To dobrze, że OZE zmieniło patrzenie na energetykę XXI w., bo zielona energia jest przyszłością. Tak się umówiliśmy i idziemy tą drogą. Nie ma miejsca na wątpliwości – „czy”, trzeba spytać „w jaki sposób”. Można rozmawiać o poziomach wsparcia. Trzeba reagować na to, co się dzieje w wyniku rozwoju OZE. Ja chciałbym poważnej debaty jaką energetyką zieloną zainteresowany jest polski sektor elektroenergetyczny. Odróbmy lekcję z niemieckich wiatraków wybudowanych na północy. Tam, owszem, wieje, ale nie ma zapotrzebowania na energię, które jest na południu. Ze względu na brak wystarczającej infrastruktury przesyłowej u naszych sąsiadów prąd płynie na południe przez Polskę i Czechy – mówi ekspert.
To, o czym mówi Ireneusz Łazor, powoduje, że kraje UE zamiast budować połączenia transgraniczne, wolą stawiać przesuwniki fazowe odpychające niechcianą energię. Tymczasem Bruksela chce, by wspólny rynek działał już od 2015 r. W dzisiejszym układzie nie jest to możliwe.
Po co nam w ogóle zielona energetyka? Z dwóch powodów. Po pierwsze, w związku z zapisami zawartymi w unijnym pakiecie 3x20 Polska jest zobowiązana w coraz większym stopniu wykorzystywać odnawialne źródła energii, które pozwolą zmniejszyć zależność od paliw kopalnych (ponad 90 proc. energii wytwarzamy z węgla), a tym samym wpłyną na wzrost wykorzystania nowych technologii energetycznych. Po drugie, rozwój wytwarzania energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych pozwala lepiej chronić środowisko.
Na koniec marca 2013 r. łączna moc elektrowni produkujących zieloną energię w Polsce przekroczyła 4,6 tys. MW, a produkcja przekroczyła 6,5 GWh energii elektrycznej. Oznacza to wzrost rok do roku o 18 proc. i udział w krajowym zużyciu prądu na poziomie 4 proc. (w 2011 r. było to 3,4 proc.). Kolejny rok z rzędu najistotniejszy przyrost mocy i produkcji odnotowała energetyka wiatrowa. Aż o 41 proc. wzrosła ilość wytwarzanego przez nie prądu. W 2012 r. wiatraki wygenerowały 4 GWh. Urząd Regulacji Energetyki na koniec marca naliczył aż 743 farm wiatrowych. Wybudowane w nich wiatraki mają moc niemal ponad 2,6 tys MW. To aż o 1000 MW więcej niż rok wcześniej (wzrost o ponad 40 proc.). Odnawialna energia powstaje w Polsce nie tylko przy pomocy wiatru. Drugie pod względem mocy elektrownie wodne (jest ich w sumie 771) dają do systemu 966 MW (przybyło 19 siłowni o mocy niespełna 7 MW).
W minionym roku aż o jedną dziesiątą spadła w nich produkcja energii. W porównaniu do bardzo dobrego 2010 r. spadek wynosi aż 30 proc. Przyczyną mizernych wyników były słabe warunki hydrologiczne. Potem są jeszcze elektrownie biomasowe (29 jednostek w Polsce) dysponujące 876 MW. To dwukrotnie więcej niż rok wcześniej. Aż 205 MW to moc nowej elektrowni GDF Suez w Połańcu. Francuzi w ciągu dwóch lat zrealizowali inwestycję i pod koniec ubiegłego roku podłączyli nowy blok do sieci.
I co ciekawe, choć niemal połowa finansowego wsparcia płynie do zaledwie 41 elektrowni i elektrociepłowni współspalających węgiel z domieszką biomasy, statystyki regulatora nie ujmują tej technologii. Powód – bardzo trudno określić, ile energii w takich kotłach powstało z ekologicznej biomasy, a ile z „brudnego” węgla. Wiadomo jednak, że firmy energetyczne gwałtownie wycofują się z wykorzystania współspalania. Powód – spadek wartości zielonych certyfikatów, jakie otrzymują producenci zielonej energii za każdą MWh energii, wywołany gigantyczną nadwyżką z ubiegłych lat. Z ok. 280 zł przed rokiem za jeden papier można otrzymać obecnie niewiele ponad 160 zł. Przy tym poziomie opłacalność dorzucania zielonego paliwa do kotłów spalających węgiel staje pod znakiem zapytania.
W najbliższych tygodniach i miesiącach będą się decydowały losy polskiej energetyki. O ostatecznym kształcie ustawy o OZE, a także ustawy gazowej i prawa energetycznego w najbliższych tygodniach zadecyduje resort gospodarki. Odpowiedzialny w nim za zieloną branżę Jerzy Pietrewicz zapowiada ograniczenie wsparcia i przeniesienie ciężaru udzielanej pomocy z producentów energii na inwestorów gotowych budować nowe elektrownie. Równolegle, ale na razie zakulisowo trwa dyskusja o polskiej odmianie rynku mocy. Rozmówcy DGP, m.in. Marek Woszczyk, prezes Urzędu Regulacji Energetyki, są zdania że w obecnej rozchwianej sytuacji należy przemyśleć powstanie instrumentów zachęcających inwestorów do stawiania nowych bloków na węgiel i gaz. Pomysłem może być kontrakt różnicowy na wytwarzaną w nich energię, z którego przy budowie elektrowni jądrowej chcą skorzystać w Wielkiej Brytanii. To umowa zawierająca korytarz ceny za energię. Jeśli rynkowa cena jest poniżej dolnej granicy, inwestor dostaje dopłatę, jeśli powyżej, zwraca nadwyżkę. To wystarczy, żeby nakłonić zlęknione banki do pożyczenia gigantycznych kwot pieniędzy. Szacuje się, że budowa elektrowni jądrowej o mocy 3000 MW będzie kosztować w Polsce pomiędzy 50 mld zł a 60 mld zł.