„Ta nasza młodzież jest coraz bardziej leniwa, nie przykłada się do nauki, nie garnie do pracy. Zaczynam się bać o naszą przyszłość”. Czy to narzekania polityka republikanów, hiszpańskiego posła, czy może polskiego ministra pracy? Nie. To fragment rozmowy chińskiego cesarza z jego nadwornym lekarzem. Rozmowy sprzed ponad dwóch i pół tysiąca lat!
Oskarżanie młodszych o egocentryzm i buńczuczność oraz starszych o protekcjonalizm to rytuał, który od lat rozgrywa się na całym świecie. W marcu brytyjski dziennik „The Guardian” opublikował tekst „Pokolenie ja” (ang. „Generation self”). Dwa miesiące później amerykański tygodnik „Time” poświęcił młodym okładkę, nazywając ich „The ME ME ME Generation”.
Reklama
Wielkiej odnowy mieli dokonać młodzi, których od czasów książki Douglasa Couplanda nazwano nieco futurystycznie „generacją X”. Co ciekawe, to ich rodzice, tzw. Baby Boomers, wymyślili w latach 60. określenie „wojna pokoleń”. Ostro krytykowali wówczas swoich starszych, zwanych Greatest Generation, wyśmiewając ich powojenny konserwatyzm, hipokryzję, oddanie się kultowi pieniądza. Od wiary w instytucje: rząd, wojsko, małżeństwo czy religię, woleli wolną miłość i muzykę rockową. Ledwie dwadzieścia lat później to ich rzeczywistość została poddana krytyce. Nic dziwnego – lata 80. i 90. XX wieku to był w USA czas recesji, wysokiego bezrobocia, strachu przed AIDS i rosnącej liczby rozwodów. I tak jak Baby Boomers, paląc jointy, buntowali się przeciw rodzicom, iksy zwróciły się do wartości bliższych własnym dziadkom.
Dorastające właśnie pokolenie Y najbardziej chyba czuje się spadkobiercami kryzysu, bezrobocia i upadku europejskiego państwa dobrobytu. Dlatego zniesmaczeni chciwością rodziców dorobkiewiczów, którzy żyli na kredyt i przejedli owoce ekonomicznej prosperity, coraz częściej wybierają minimalizm, apolityczność i ucieczkę do sieci. W Stanach Zjednoczonych millenialsi to 95-milionowa armia. Nie kupują mieszkań ani domów, niespecjalnie marzy im się też kariera w Waszyngtonie. „Powinni szykować się do przejęcia władzy, ale wcale tego nie chcą. Nie wierzą w służbę publiczną i instytucje państwowe” – lamentuje magazyn „The Atlantic”. Historia zatacza koło.
>>> Czytaj też: Urojone stracone pokolenie
Czy horyzontalne rewolucje pod sztandarem iksa czy igreka mają szansę na powodzenie? Z jednej strony kolejnym buntownikom nie można odmówić pewnych racji i szczerych chęci. Nie zawsze to jednak wystarcza. Pewna medialna dwudziestokilkulatka obwieściła niedawno, że Polska to nie jest kraj dla młodych ludzi. Przedstawiając się jako głos pokolenia, wyjechała do pracy na londyńskim zmywaku. Po kilku tygodniach emigracji wróciła – oczywiście pod pretekstem walki o lepsze traktowanie młodych Polaków na rynku pracy.

Energia i otwartość młodych nie zawsze znajdują zrozumienie wśród seniorów. „Gwóźdź, który wystaje, należy wbić”, mawiają starzy Japończycy. Najczęściej „wbijane” w ziemię są rewolucyjne pomysły młodszych – nieważne, czy w domu, szkole, czy miejscu pracy. Polską rzeczywistością jest też uparte trzymanie się stołków przez starszych pracowników. I kompletna nieobecność mentoringu – czyli takiego prowadzenia młodych, żeby sami w przyszłości chcieli, a także umieli przekazywać wiedzę i inspirować innych.

ikona lupy />
Aleksandra Kaniewska analityk ds. polityki zagranicznej w Instytucie Obywatelskim, absolwentka Modern Japanese Studies na Uniwersytecie Oksfordzkim / Dziennik Gazeta Prawna