Niedawna śmierć wieloletniego premiera Singapuru Lee Kuan Yewa wywołała liczne publikacje dotyczące sukcesu tego miasta-państwa. Porównanie dochodu na głowę mieszkańca w pierwszym roku rządów zmarłego premiera z analogicznym wskaźnikiem po 50 latach wynosi jak jeden do stu. Miasto ubogich robotników portowych stało się jednym z najbogatszych i najnowocześniejszych państw świata.
Obiektem powszechnego zainteresowania stał się również ustanowiony przez Lee Kuan Yewa model polityczny. Był on określany – moim zdaniem niesłusznie – mianem dyktatury. W Singapurze regularnie odbywają się wybory parlamentarne. Są one rzetelne i transparentne. Wyłaniająca się z nich opozycja była i jest słaba i nie ma szans na przejęcie władzy. Zadecydowały o tym dwa czynniki: wzorowana na brytyjskiej większościowa ordynacja wyborcza oraz podział na rejony wyborcze niedający możliwości skoncentrowania głosów na kandydatach opozycyjnych. W konsekwencji 60 proc. głosów na rządzącą partię daje jej około 90 proc. miejsc w parlamencie. System ten – przy jego oczywistych wadach – daje jednak wysoki stopień legitymizacji władzy. Legitymizację daje również singapurska merytokracja. Ekipa rządząca ma wysokie kwalifikacje, jest bardzo dobrze wynagradzana i świadoma wysokich kar za naruszenie prawa. Korupcja prawie nie istnieje.
Zwolennicy rządów silnej ręki w wielu krajach wskazują Singapur jako swój wzór. Jednakże o sukcesie Singapuru zadecydowały rządy silnej głowy połączone z rządami silnej ręki. W państwach dyktatorskich i autorytarnych połączenia takiego w większości przypadków nie ma.
Swoiste zafascynowanie Singapurem trwa nie od dzisiaj. Znany socjolog Ralf Dahrendorf w 1996 r. zwrócił uwagę na ową fascynację wśród biznesmenów. „Człowiek biznesu, który w interesach trafi do Singapuru, widzi doskonałe hotele, czyste i bezpieczne ulice, widzi kraj społecznego spokoju. A potem wraca do Londynu czy Rzymu i widzi zaśmiecone chodniki, demonstracje blokujące centra, bezdomnych śpiących na śmietnikach, strajki paraliżujące miasta, rozruchy, wciąż rosnącą przestępczość i strach zwykłych ludzi bojących się po zmroku wyjść ze swojego domu, przestępców, którzy ich w tych domach napadają, całe zakazane dzielnice, nigdy niekończące się polityczne walki, awantury, afery. A jednocześnie widzi, jak łatwo jest w Singapurze prowadzić interesy i jak jego singapurskim kolegom, którzy kierują armiami zdyscyplinowanej siły roboczej, łatwo jest konkurować z europejskimi firmami wciąż zmagającymi się ze związkami zawodowymi, z zielonymi, z pacyfistami, z obrońcami praw zwierząt. I wtedy pojawia się w jego głowie tęsknota za Singapurem nad Tamizą, Sekwaną, nad Tybrem, Wisłą, Renem”.
Reklama
Singapur powinien wywoływać nie tyle tęsknotę, co skłaniać do rzetelnej, twórczej dyskusji nad stanem zachodniej, a więc i polskiej demokracji. Hasłem naszych czasów nie powinno być „kierunek: Singapur” lecz „kierunek: merytokracja”.
Jednym z kluczowych problemów demokracji jest znalezienie trafnej, praktycznej odpowiedzi na pytanie: czym jest stanowisko publiczne. Praktyka wykazuje, że jest ono traktowane jako nagroda za ślepe posłuszeństwo albo też za rzeczywiste lub domniemane zasługi dla partii politycznej, czasami jako żerowisko dla osoby, która chce się nachapać, i grupy osób ją otaczających, które oczekują konkretnych korzyści materialnych. Żerowisko występuje wtedy, kiedy osoba zajmująca stanowisko nie wnosi wartości dodanej współmiernej do jej wynagrodzenia. Czasami stanowisko jest sztucznie tworzone w wyniku powyborczej arytmetyki koalicyjnej, zgodnie z którą dana partia „powinna” otrzymać określoną liczbę stołków. Znane są również przypadki mianowania tego lub innego polityka po to, aby się go pozbyć. Stanowisko publiczne w kraju lub za granicą jest miejscem swego rodzaju zesłania. Nominacja na wysokie stanowisko to czasami dowód zaufania okazywanego bliskiemu człowiekowi. Tymczasem stanowisko publiczne – o ile nie jest sztucznie stworzone – to po prostu miejsce pracy wymagające wiedzy, umiejętności, kwalifikacji, doświadczenia, pracowitości, wytrwałości oraz rzetelnego przestrzegania zasad etycznych i moralnych. Według jakich kryteriów i w jaki sposób formowane były kolejne rządy RP – każdy widzi. Na niższych szczeblach władzy bywa podobnie.
Ostatnio z prasy codziennej dowiadujemy się o partyjnej arytmetyce, która decyduje o podziale stanowisk w poszczególnych dzielnicach Warszawy, o tym, jak arbitralne nominacje zastępują konkursy. Dowiadujemy się też, że konkursy bywają ustawiane, a ich rolą nie jest racjonalny dobór, lecz stwarzanie zasłony dymnej.
Na początku lat 90. na szeroką skalę wchodziły do Polski przedsiębiorstwa zagraniczne. Razem z nimi wchodziły też agencje doradztwa personalnego poszukujące kandydatów na stanowiska kierownicze. W tym czasie kierowałem tego rodzaju agencją stanowiącą polskie ogniwo międzynarodowej sieci konsultingowej. Pewnego razu dyrektor agencji działającej na terenie Niemiec poinformował mnie, że przedstawiciel dużej firmy polskiej zaproponował mu wysokie honorarium za przeprowadzenie rekrutacji i selekcji kandydatów na wysokie stanowisko w tej firmie. Warunek był tylko jeden – najlepszym kandydatem będzie osoba wskazana przez zleceniodawcę. Mój niemiecki kolega twierdził, że propozycję odrzucił. Był oburzony i zgorszony samym faktem, że coś takiego mu zaproponowano. Na długo po tym wydarzeniu zastanawiałem się, czy aby cyniczny zleceniodawca nie znalazł w obrębie innej sieci konsultingowej kogoś, kto był gotów to lukratywne zlecenie przyjąć.
Przykład Singapuru wskazuje, że recepta na postęp gospodarczy i cywilizacyjny jest dość prosta. Władzę na wszystkich szczeblach należałoby powierzyć ludziom kompetentnym, dobrze opłacanym i uczciwym. Za nadużycia karać, chociaż niekoniecznie po singapursku. Obawiam się jednak, że ta recepta jest zbyt trudna do zastosowania w cieniu polskiej lipy.