Do tej pory sądzono, że tak. Że gospodarczy motor w końcu zaskoczy i Zachód powróci na ścieżkę wzrostu. Jednak coraz częściej słychać, że z takiego pobudzania gospodarek nic dobrego wyjść nie może. Nieprzypadkowo właśnie dwaj zatwardziali krytycy państwowego interwencjonizmu zostali właśnie nagrodzeni ekonomicznym Noblem.
Jeden z nich, 68-letni Tom Sargent (dziś związany z Uniwersytetem Nowojorskim), już w latach 70. ubiegłego wieku przekonująco wyjaśnił, dlaczego państwowe interwencje muszą zakończyć się brakiem zakładanych efektów, a w konsekwencji wielkim rozczarowaniem. Rządy kalkulują przecież w następujący sposób: skoro gospodarka dołuje, to trzeba jej pomóc poprzez pakiety stymulacyjne. To pobudzi popyt oraz aktywność gospodarczą i pozwoli uratować wiele przechodzących ciężkie chwile przedsiębiorstw, a tym samym miejsc pracy. Zostaną nam wprawdzie długi, ale te możemy spłacić, gdy powróci koniunktura.
Niestety, to wszystko nie jest takie proste – przekonuje od lat Tom Sargent, jeden z założycieli szkoły racjonalnych oczekiwań. Takie rozumowanie mogłoby działać, gdyby ludzie byli słodkimi naiwniakami, z którymi władza może grać w kotka i myszkę. Jednak nie jesteśmy w ciemię bici i z grubsza orientujemy się w sytuacji. Choć nie mamy wszystkich danych, dobrze wiemy, że jest kryzys i że rząd nieprzypadkowo wstrzykuje pieniądze w gospodarkę. Myślimy więc: „Wiemy, jak to się skończy. Więcej wydatków rządowych dziś musi oznaczać wyższe podatki jutro”. W konsekwencji zaczynamy oszczędzać, co jest przecież dokładnym przeciwieństwem sytuacji, którą chciał wywołać rząd. W ten sposób cały sens państwowej interwencji staje pod znakiem zapytania.
Reklama
Problem nie dotyczy jedynie rządów z ich keynesowskimi pakietami stymulacyjnymi. Podobnie mizerne skutki przynosi zdaniem Sargenta polityka monetarna banków centralnych. Jeśli Rezerwa Federalna czy EBC chcą pomóc w walce z wysokim bezrobociem, mogą zawsze obniżyć stopy procentowe albo zdecydować się na tak niekonwencjonalne działania, jak amerykańskie poluzowanie ilościowe (czyli wlanie w wyschniętą gospodarkę pustego pieniądza). Te działania przynieść mogą jednak tylko ograniczony efekt. Po drugiej stronie są bowiem racjonalne przedsiębiorstwa, które wiedzą, że w takiej sytuacji prędzej czy później musi wzrosnąć inflacja. Nie wpadają więc w pułapkę zastawioną przez rząd i nie zaczynają zatrudniać ani więcej pożyczać. W efekcie bezrobocie nie spada, a jedynym efektem działań bankowców jest wzrost cen.

>>> Czytaj też: Rybiński: Nobel dla Sargenta i Simsa nie jest zaskoczeniem

Śledząc dorobek Sargenta, można dostrzec, że interwencja w gospodarkę zawsze skutkuje wzrostem inflacji. Jeśli ceny rosną zbyt szybko, bank centralny (poganiany przez rząd) zazwyczaj podnosi stopy procentowe. Oczywiście podcina tym koniunkturę i już w ciągu jednego – dwóch kwartałów funduje gospodarce recesję. Inflacja w tym czasie jednak ani drgnie. Bo – jak wyliczył Sargent – potrzeba przynajmniej pięciu – sześciu kwartałów, by ją opanować. Wniosek: z interwencją trzeba bardzo uważać – pisze tegoroczny noblista w swojej (według wielu najważniejszej) pracy pod wiele mówiącym tytułem „Trochę niewygodnej monetarnej arytmetyki”.
Drugi z nagrodzonych Noblem ekonomistów Christopher Sims z Uniwersytetu Princeton też dorzucił swoje trzy grosze do lepszego zrozumienia skutków państwowej interwencji dla gospodarki. W przeciwieństwie do Sargenta dostał nagrodę nie jako współtwórca szkoły ekonomicznej, lecz bardziej jako autor teoretycznych modeli. Są one na tyle wpływowe, że od kilkudziesięciu lat służą do analizowania sytuacji przez najważniejsze banki komercyjne i centralne oraz ministerstwa finansów na całym świecie.
Nobel dla Sargenta i Simsa pokazuje, że w ciągu trzech lat po wybuchu kryzysu finansowego gospodarczy świat znów ogarnęło przygnębienie. Topnieją szeregi tych, którzy głosili, że powrót interwencjonizmu przepędzi ducha recesji. Ale sensownej alternatywy wobec takiego myślenia też jeszcze jakoś nie widać.