Berlin wykorzystuje okazję do realizacji swoich, sprzecznych z polskimi, geopolitycznych interesów na Wschodzie. A w tym czasie Radosław Sikorski odwiedza Birmę, w której promuje polski model transformacji ustrojowej. Ukraińskie władze co prawda wczoraj podziękowały prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu za dobre rady i nazwały go „prawdziwym przyjacielem”. Jednak na razie bardziej niż polskich rad słuchają pohukiwań Angeli Merkel.
Polska – niezależnie od ostatecznego finału sprawy Tymoszenko – traci. Po pierwsze: Wiktor Janukowycz, nawet jeśli ustąpi, nie odbuduje opinii polityka zaangażowanego w zbliżenie Ukrainy do Unii Europejskiej. Zachód dał mu kredyt zaufania dwa lata temu, po wyborach w 2010 r. Uwięzienie czterech ministrów z rządu Tymoszenko i prywatyzacja państwa w ciągu tych dwóch lat podważyły jego wiarygodność. Adwokatowi Ukrainy w Europie, którym Polska chciałaby być, trudno będzie przekonać Zachód, że to jednorazowy wypadek przy pracy. Że to doniecki nawyk Janukowycza, który da się wyplenić. Dopóki Janukowycz będzie u władzy, umowa stowarzyszeniowa z UE zostanie w zamrażarce.
Po drugie: jeśli Julia Tymoszenko wyjdzie na wolność (w co dziś nie sposób uwierzyć), trudno oczekiwać, by za tę wolność była wdzięczna Polsce. To niemiecka dyplomacja wywołała europejski bunt w jej obronie. To niemiecki, a nie polski lekarz ją leczy. Do Berlina, a nie do Warszawy jeździ jej córka Jewhenia, by prosić o wsparcie. Jeśli jakimś cudem Tymoszenko uda się wrócić zza krat do polityki (podobny przypadek miał już miejsce za prezydentury Leonida Kuczmy), wygrać wybory i sformować rząd, z pierwszą wizytą poleci do Berlina. Polska – niezależnie od tego, jak bardzo będzie chciała przekonać świat do swojego zaangażowania w uwolnienie opozycjonistki – okazała się po prostu nieskuteczna. W przeciwieństwie do pełnego, choć przyznajmy szczerze, instrumentalnego zaangażowania Angeli Merkel.
Po trzecie: jeśli Janukowycz pójdzie na całość, odmówi ustępstw w sprawie Tymoszenko i sfałszuje jesienne wybory parlamentarne, wpędzi kraj w izolację. Do 418 km granicy z Białorusią będziemy musieli wówczas doliczyć 535 km granicy z nowym państwem pariasem. Dla Niemiec, które nie marzą o Ukrainie w strukturach europejskich, umiarkowana autokracja nad Dnieprem nie ma wielkiego znaczenia. Potrafią robić interesy z Rosją, wiedzą, jak porozumieć się w sprawach biznesowych z Łukaszenką, obronią też niemieckie inwestycje na Ukrainie.
Kryzys wokół Tymoszenko powinien być dla nas lekcją pokory. Okazuje się, że mało wiemy o postpomarańczowej Ukrainie, słabo orientujemy się w ewentualnych planach jej polityków i grup oligarchicznych. Do lamusa można odesłać slogan o Polsce jako adwokacie tego kraju w Europie. Mało nas w Kijowie. Zresztą z naszych usług nie chce korzystać sama Ukraina.