Powstająca unia bankowa jest jednym z przejawów wewnętrznej integracji strefy euro. Opłaca nam się pozostawać poza nią?

Unia bankowa, będąca jednym z elementów docelowej unii gospodarczej i walutowej, oznacza jeszcze większą integrację, krok po kroku, strefy euro. Ujednolicony ma zostać nie tylko rynek bankowy i finansowy, ale także polityka gospodarcza i budżetowa. W każdym z tych obszarów są już widoczne pierwsze efekty, czyli tzw. sześciopak, dwupak czy właśnie unia bankowa. Ale akurat unia bankowa to sukces połowiczny.

Dlaczego?

Mamy dwa filary – wspólny nadzór i resolution, czyli procedury restrukturyzacji i uporządkowanej likwidacji banków. Ale brakuje zakładanego od początku ogólnounijnego systemu gwarantowania depozytów. Choć zmieniono dyrektywę w zakresie gwarantowania depozytów, to zmiana ta odnosi się tylko do systemów krajowych, np. daje możliwość wzajemnego pożyczania sobie pieniędzy między tymi systemami. Jednak na tym prace zakończono. Obawiam się, że obecnie, gdy sytuacja w Europie się poprawia, skłonność do reform zmalała i szanse na to, że powstanie trzeci filar, są nikłe.

Reklama

A może ta „noga depozytowa” nie musi funkcjonować na poziomie ogólnounijnym?

Może działać na poziomie krajowym, ale to pociąga za sobą określone konsekwencje. W ten sposób nie zostanie rozwiązany problem nawet tych największych banków, które są za duże, by upaść w skali pojedynczego kraju. Poszczególne krajowe sektory nie będą i nie są w stanie udźwignąć problemów upadłości takich banków. A one będą oderwane od fundamentów i będą wiedziały, że mogą pozwolić sobie na moral hazard, bo i tak trzeba będzie je ratować. Konsekwencją tego będzie zjawisko, które nazywam niemodną upadłością banków w Europie. To różnica między Europą a USA, gdzie od początku współczesnego kryzysu ogłoszono upadłości prawie 500 banków, podczas gdy w Europie jest preferowana pomoc.

Polecamy: Raport: Polacy i ich wiarygodność finansowa. Nic nie wiemy o pieniądzach

Skoro unia bankowa to połowiczny sukces, to rozumiemy, że nam się do niej nie spieszy.

Po pierwsze nie wiemy, jak ta unia ostatecznie będzie wyglądała. Wiemy, że jest I filar, czyli nadzór sprawowany przez EBC, i drugi filar, czyli resolution. Nie wiemy jednak, ile trzeba będzie płacić chociażby na nadzór, bo nie ma jeszcze konkretnego algorytmu. A te koszty mają pokryć banki uczestniczące w unii bankowej. Czyli powinnyśmy na to poczekać. I takie jest stanowisko większości krajów spoza strefy euro: poczekać i zobaczyć, co unia bankowa w postaci dwóch filarów oznacza.

Co oznacza pozostawanie dla Polski poza unią bankową?

Można na to spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Wejście do unii oznacza przesunięcie części kompetencji i odpowiedzialności na poziom europejski, czyli ograniczenie uprawnień władz krajowych, głównie nadzoru. Jeśli pozostaniemy poza unią bankową, musimy pamiętać, że będziemy mieli mniejszy wpływ na podejmowane decyzje i regulacje, także nadzorcze. Warto jednak pamiętać, że nawet jeśli nie wejdziemy do unii bankowej, to i tak będzie ona oddziaływała na polski sektor bankowy. Dlatego że udział kapitału zagranicznego w naszym sektorze jest znaczny. Liczony udziałem w kapitale akcyjnym wynosi około 65 proc. Ponadto 18 banków działających w Polsce, posiadających ponad połowę aktywów polskiego sektora bankowego ma spółki matki, które będą podlegały nadzorowi EBC. Nie można też wykluczyć wpływu przynależności lub nie do unii bankowej na ratingi poszczególnych banków.

EBC wywoła napływ kapitału na rynki. Kredyty będą tańsze. Czytaj więcej tutaj.

Jakie istnieją ryzyka z tego powodu?

Ryzyko może uwidocznić się, gdy bank zagraniczny miałby problemy i trzeba byłoby podejmować działania restrukturyzacyjne. Jeśli chodzi o kwestie związane z ewentualną likwidacją, to zagrożenia nie ma, bo banki działające w Polsce są odrębnymi podmiotami. Ale jeśli chodzi o restrukturyzację, to ona może przybierać różne kształty, w tym np. zmiany właścicielskie.

Z tego, co Pani mówi, wynika, że Polska powinna zacząć się zastanawiać, czy wejść do unii bankowej za jakieś 2-3 lata.

W takim terminie powinniśmy być w stanie ocenić, jak ta unia działa. Nadzór ruszy pod koniec roku, wcześniej mają się odbyć stress testy. Za dwa lata będziemy po wstępnej ocenie pierwszego roku działania nadzoru i zobaczymy, jak tworzony jest mechanizm resolution.

Czy powinniśmy traktować unię bankową jako przedsionek strefy euro? Czy – zakładając, że planujemy wejście do eurolandu – nie powinniśmy wcześniej przystąpić do unii bankowej?

Jeśli zapadnie decyzja, że Polska przystępuje do strefy euro w jakimś konkretnym terminie, to pozostawanie poza unią bankową byłoby mocno dyskusyjne.

Czy nam na dłuższą metę opłaca się pozostawanie poza strefą euro?

A czy my jesteśmy dzisiaj gotowi, żeby wejść do strefy? Nie spełniamy wszystkich kryteriów z Maastricht. Poza tym samo ich spełnienie to jeszcze za mało. Bo to jest tzw. dostosowanie nominalne. Gospodarka musi być realnie przygotowana, np. poziom stóp procentowych obowiązujący w strefie euro powinien być właściwy dla takiej gospodarki jak nasza. W strefie euro nie spełnione zostało pierwotne założenie, że nastąpi wyrównanie poziomu gospodarczego wszystkich krajów członkowskich. Inne warunki funkcjonowania są w Niemczech, inne w krajach śródziemnomorskich. Jeśli weszlibyśmy do strefy euro, w której byłyby niskie stopy procentowe, pojawiłoby się ryzyko spekulacyjnego boomu, na przykład na rynku nieruchomości.

Kiedy nasza gospodarka dojrzeje do członkostwa w strefie euro?

Wtedy, kiedy będziemy mieli pewność, że jest w stanie konkurować z innymi. Pamiętajmy, że po wejściu do strefy euro stracimy możliwość oddziaływania na gospodarkę w niektórych obszarach, głównie w polityce pieniężnej.

Wiele dyskusji ostatnio wywołał pomysł tzw. retrospektywnego wejścia do ERM2, czyli wprowadzenia złotego do korytarza dopuszczalnych wahań, ale bez ogłaszania tej decyzji. Czy to teoretycznie możliwe?

Wejście do ERM2 wymaga jasnej deklaracji. W proces zaangażowanych jest mnóstwo instytucji. Nie sądzę, żeby wejście do korytarza dało się utrzymać w tajemnicy. Trudno sobie wyobrazić taki scenariusz, choćby dlatego, że najpierw musi zapaść decyzja polityczna.

Czy dobra sytuacja naszego sektora bankowego nie jest iluzją? Oczywiście wszystkie wskaźniki wyglądają dobrze, ale pytanie, co się stanie, gdy nadzór europejski zacznie wymuszać działania naprawcze na grupach, które mają spółki córki w Polsce. Czy tego nie odczujemy?

Nasze spółki córki zagranicznych banków to odrębne podmioty działające według polskiego prawa. Czyli kłopoty banku matki nie powinny mieć bezpośredniego przełożenia na działanie spółki córki w Polsce. Mogą mieć jednak wpływ pośredni, np. w postaci zmiany właściciela. Pamiętać należy również, że banki działające w Polsce na tle europejskich są w wyjątkowo dobrej kondycji. Wskaźniki wypłacalności banków systematycznie wzrastają, a jednocześnie banki są rentowne. Warto podkreślić też, że w polskich bankach, w porównaniu ze strefą euro, jest znacznie niższy wskaźnik dźwigni finansowej. To także wskazuje na bardziej bezpieczną sytuację naszych banków. O rentowności naszych banków świadczy zaś fakt, że polskie spółki córki mając kilkuprocentowy udział w aktywach całej grupy, były w stanie wygenerować kilkadziesiąt procent jej zysku. Dla właścicieli są to kury znoszące złote jajka. Banki w Polsce są także bardzo elastyczne i łatwo się dostosowują do zmiennych realiów. Na przykład były obawy o to, jak sobie poradzą w środowisku niskich stóp procentowych. Wyniki z pierwszego kwartału świadczą o tym, że radzą sobie bardzo dobrze, niestety obniżając znacznie bardziej oprocentowanie depozytów niż kredytów.

Pojawiają się głosy, że marże banków na kredytach są za wysokie. Także głosy polityczne i pomysły, by je ograniczyć.

Od zawsze wiadomo, że jeśli banki mogą mniej zarobić na odsetkach, to będą próbowały zarobić więcej na opłatach. Przypuszczam, że chcąc osiągnąć wysokie zyski, będą te opłaty podnosiły.

Ale co Pani sądzi o pomysłach np. wyznaczenia maksymalnego pułapu oprocentowania na kredyty i opłaty za nie?

To pomysł skierowany do całego sektora pożyczkowego, zapowiadany jako walka z lichwą. Kiedyś mieliśmy już maksymalną opłatę i limit maksymalnego oprocentowania pożyczki. Ale pożyczkodawcy świetnie sobie radzili, wprowadzając dodatkowe opłaty poza warunkami kredytowania, np. za wizytę doradcy w domu lub za obowiązkowy wyciąg. Trudno jest tworzyć szczelne przepisy w takich przypadkach. Dla mnie istotniejszą sprawą jest świadomość kredytobiorców i odpowiedź na pytanie, czemu decydują się na bardzo wysoko oprocentowane pożyczki. Część z nich nie ma świadomości zagrożenia.

Jakie znaczenie z punktu widzenia długoterminowego finansowania aktywów ma zjawisko, o którym Pani mówiła – szybszej obniżki oprocentowania depozytów niż kredytów?

Trzeba odróżnić kwestię oprocentowania od dopasowania terminowego i walutowego depozytów i kredytów. W Polsce nie do końca jest doceniane ryzyko źródeł finansowania banków. Nie jest, bo się na szczęście jeszcze nie zmaterializowało. Jednym z głównych problemów jest to, że wśród źródeł finansowania banków dominują depozyty krótkoterminowe. Tylko 3 proc. depozytów lokowane jest na ponad rok, a to na tej bazie udzielane są kredyty długoterminowe. Choć z drugiej strony nie ma przecież realnych zachęt, by oszczędzać na dłuższe terminy.

Czy na dłuższą metę możliwe jest finansowanie długoterminowej akcji kredytowej krótkoterminowymi depozytami?

Jest możliwe i polskie banki to robią. Ale w takiej sytuacji trzeba cały czas dbać o utrzymanie bazy depozytowej. To, że czasami między bankami dochodzi do tzw. wojny depozytowej, to właśnie jeden z przejawów tej dbałości.

Dlaczego w Polsce do tej pory nie ruszył rynek listów zastawnych? To jest przecież dobry sposób na finansowanie kredytów hipotecznych.

Jedną z głównych przeszkód dla rozwoju rynku listów zastawnych są niekorzystne przepisy podatkowe. To też jeden z powodów, dla których u nas nie rozwinęła się klasyczna bankowość hipoteczna. Banki uniwersalne, które zajęły się udzielaniem kredytów hipotecznych, finansują je właśnie depozytami, a nie listami zastawnymi. Inną kwestią jest stworzenie efektywnego i płynnego rynku listów zastawnych. Możliwość i efektywność ich plasowania na rynkach zagranicznych określane są zaś m.in. poprzez rentowność polskich obligacji.

Jakie jest ryzyko tego niedopasowania, czyli finansowania długoterminowych kredytów krótkimi depozytami?

Jedno to ryzyko wspomnianych wojen depozytowych, o których mówiłam. Drugie wynika z unijnych norm płynności dla banków. Tymi normami są: wskaźnik płynności krótkoterminowej, który polskie banki bez problemu powinny wypełnić, i norma stabilnego finansowania. I to ta druga ma w przyszłości regulować sposoby finansowania długoterminowej akcji kredytowej. Co prawda ryzyko z tym związane nie zmaterializuje się w najbliższym czasie. Ale też z drugiej strony nie zmienimy z dnia na dzień struktury źródeł finansowania banku. Do tego trzeba się przygotować.

Skoro kondycja sektora bankowego jest dobra, to może nie powinniśmy się tym martwić?

Kondycja sektora jest dobra, ale nie jest to dane raz na zawsze i sektor nie jest jednorodny. W niektórych bankach jest problem w umiejętnym zarządzaniu ryzykiem kredytowym. To nie dotyczy zresztą tylko Polski.

Ale przecież Komisja Nadzoru Finansowego swoimi rekomendacjami dość ściśle narzuca bankom model działania w przypadku udzielania kredytów.

Rzeczywiście, w Polsce regulacje dotyczące zarządzania ryzykiem kredytowym są dość szczegółowe, niektórzy twierdzą, że nawet bardziej restrykcyjne w porównaniu z innymi krajami UE. Jednak wciąż badanie zdolności kredytowej i decyzje o przyznaniu kredytu są w kompetencjach samego banku. Żadne regulacje nie zabezpieczą go w stu procentach przed udzieleniem złego kredytu.

Mamy problem ze złymi kredytami?

Nie. Jakość portfela kredytów konsumenckich się poprawia. Za to z miesiąca na miesiąc – choć w niewielkim stopniu – pogarsza się jakość kredytów hipotecznych. To chyba naturalne zjawisko – zwykle w „siódmym roku życia” portfel kredytów hipotecznych psuje się. Chyba jesteśmy na tym etapie, bo mija właśnie siedem lat od boomu na tym rynku.

Duża część tych kredytów to kredyty walutowe. Co jakiś czas ze strony polityków pojawiają się pomysły, jak rozwiązać sprawę kredytów zaciąganych po niekorzystnym kursie. Należy coś w tej sprawie robić?

Nowo udzielane kredyty to już wyłącznie kredyty w złotych. Udział kredytów walutowych w całym portfelu zmniejsza się, choć ciągle jest wysoki i wynosi około 50 proc. Radykalne próby rozwiązania problemu – na co wskazują przykłady z zagranicy – nie przynoszą spodziewanych efektów.

Jak dużą wagę w tym procesie psucia się portfela hipotecznego ma to, że złoty wyraźnie osłabił się od 2007-2008 roku?

Zmiany kursów powodowały, że wartość kredytów w złotych rosła, a dodatkowo wartość zabezpieczeń, jakimi były nieruchomości, malała. Kurs ma więc znaczenie. Ale podstawowy czynnik, który decyduje o tym, czy kredyt jest spłacany na bieżąco, czy nie, to sytuacja materialna kredytobiorcy.

Banki będą przejmować nieruchomości?

Banki nigdy nie były i nadal nie są zainteresowane realizacją zabezpieczeń. Często są skłonne do negocjacji, nawet zmiany warunków kredytu, bo to dla nich bardziej opłacane niż przejęcie nieruchomości. A egzekucja z nieruchomości może dodatkowo nadszarpnąć reputację banku.

>>> Oferty kredytowe, o których mało kto wie. Zobacz, co można znaleźć w bankach