Aż 24 polskich senatorek i senatorów złożyło projekt ustawy obniżającej wiek emerytalny tancerzy baletowych do 40 lat dla kobiet i 45 lat dla mężczyzn po minimum 20 latach pracy w zawodzie. W marcu głosowały za tym 82 osoby – przeciwko była tylko jedna, trzy wstrzymały się od głosu. Teraz wszystko w rękach posłów. Rząd jest przeciw, wskazując, że już teraz tancerze baletowi mogą korzystać z emerytury pomostowej przysługującej kobietom w wieku 55 lat i mężczyznom po 60-ce oraz otrzymują rekompensaty za pracę w trudnych warunkach, więc nie ma sensu tworzyć dla nich wielkiego wyłomu w powszechnym systemie emerytalnym.
Sęk w tym, że ten rzekomo „powszechny system” składa się z wielu podobnych wyłomów. I to na nieporównywalnie większą skalę.
Niższy wiek emerytalny dla tancerek i tancerzy?
Inicjatorzy obniżenia wieku tancerek i tancerzy przekonują, że „intensywne treningi i częste występy prowadzą do wyniszczenia organizmu, (…) a przeciążenia układu ruchu, urazy stawów i kręgosłupa sprawiają, że osoby wykonujące ten zawód już w wieku 40 lat mają trudności z poruszaniem się, a dalsza praca staje się niemożliwa”.
Problem polega na tym, że każdy jest w stanie z łatwością wymienić całą masę profesji, w których „intensywne treningi” lub „przeciążenia układu ruchu i urazy” prowadzą do podobnego „wyniszczenia organizmu”. Spokojnie można do tej grupy zaliczyć zdecydowaną większość sportowców, ale nie tylko. Również wiele zawodów w budownictwie i przemyśle wiąże się z potężnymi przeciążeniami. Weźmy operatora młota pneumatycznego, albo pakowacza. Odzywa się również cała masa pracowników biurowych, w tym urzędników, informatyków, grafików, którzy dowodzą, że przeciążenia ich ramion i barków podczas wielogodzinnej pracy są zbliżone do tego, co przeżywa układ ruchu Igi Świątek w trzysetowym pojedynku na Australian Open.
A co z aktorami? Niektórzy wyspecjalizowali się w rolach młodzieżowych idoli, część aktorek słynie z ról młodych uwodzicielek – czy im nie należy się wcześniejsza emerytura? Przecież ciężko grać nastoletniego amanta lub amantkę po czterdziestce, a co dopiero po pięćdziesiątce. I co z dziećmi wyspecjalizowanymi w rolach niemowlaków?
Żarty? Może tak, może nie. Wszystko zależy od argumentacji, jaką jesteśmy w stanie przyjąć, by zrobić kolejny wyłom w systemie zdefiniowanej składki. Pojawia się też pytanie: czemu tylko tancerze baletowi. Dlaczego nie egzotyczni? Wszakże wywijanie samby i rumby w wieku 59/64 lat ociera się o szaleństwo. OK, wielu to robi nawet po 80-ce, ale dobrowolnie. A zawodowcy są do tańca ponad siły zmuszeni…
No właśnie – czy na pewno? W każdym zawodzie istnieją zajęcia łatwiejsze i trudniejsze dla układu ruchu. Jest oczywiste, że mistrzowie sprintu, futbolu, koszykówki czy kulomioci w pewnym wieku kończą kariery i zaczynają się zajmować czymś innym: zostają trenerami, menedżerami, działaczami federacji, komentatorami, albo w ogóle zmieniają branżę. Dotyczy to także tancerzy, cyrkowców itp. Robienie wyjątku dla jednej grupy wydaje się co najmniej niezrozumiałe.
Tancerze mają jednak mocny argument, pytając: a górnicy i rolnicy?
Polski system emerytalny: równi i równiejsi
Wprowadzany w Polsce od 1999 r. system emerytalny opiera się na tzw. zdefiniowanej składce, co oznacza (w uproszczeniu), że:
- składki płacone przez pracownika i pracodawcę gromadzone są na indywidualnym koncie ubezpieczonego
- wysokość emerytury zależy od sumy wpłaconych składek oraz sytuacji na rynku pracy (bo na tym opiera się waloryzacja kwot zgromadzonych na kontach ubezpieczonych).
To sprawdźmy teraz, jak to w Polsce działa w praktyce. Na rozgrzewkę dające do myślenia (ale tylko MYŚLĄCYM) dane za 2024 r.:
- średnia emerytura wypłacana przez ZUS wyniosła 3 790 zł brutto, przy czym u mężczyzn było to 4 675 zł, a u kobiet - 3 209 zł; niższe o 30 proc. emerytury kobiet są głównie efektem tego, że Polska jest ostatnim krajem Unii Europejskiej, w którym wiek emerytalny pań i panów jest zróżnicowany (60 vs. 65; mimo że Polki żyją średnio o 8 lat dłużej od Polaków)
- ubezpieczonych w ZUS jest 16,2 mln osób; emerytury pobiera 6,3 mln; 84 proc. wydatków na wypłatę świadczeń dla nich pokrywają składki od ubezpieczonych, reszta pochodzi z dotacji z budżetu państwa - to ponad 80 mld zł rocznie, z czego ponad 30 mld zł idzie na 13. i 14. emerytury, a więc dodatkowe wypłaty pozasystemowe; zasada „wysokość emerytury zależy od sumy wpłaconych składek” generalnie tutaj działa, ale jest notorycznie zaburzana właśnie przez 13., a zwłaszcza 14. emerytury oraz waloryzacje kwotowe lub mieszane (procentowo-kwotowe z gwarancją minimalnej podwyżki) - preferowani są w nich ludzie o niskich świadczeniach, a represjonowani ci o wysokich, więc jeśli np. przepracowałeś ciężko 50 lat biorąc nadgodziny lub pełniąc odpowiedzialne funkcje – będziesz za to karany, a jeśli pracowałeś jedynie dwa tygodnie i masz groszowe świadczenie – zostaniesz nagrodzony czternastką;
- średnia emerytura górnika wyniosła 7 tys. zł brutto; emerytury takie pobiera ponad 180 tys. osób, wypłaty pochłonęły ponad 20 mld zł, z czego tylko POŁOWĘ pokrywają składki górników i kopalń, a reszta pochodzi z budżetu państwa; UWAGA: jedynie w ciągu 11 z 30 ostatnich lat spółki węglowe odprowadzały prawidłowo należne składki, więc de facto CAŁOŚĆ składek była przez większość czasu pokrywana z kieszeni podatników; zasada „wysokość emerytury zależy od sumy wpłaconych składek” nie działa tutaj niemal WCALE
- średnia emerytura (i renta) rolnika lub jego krewnego z KRUS wyniosła nieco ponad 2 tys. zł brutto; świadczenia takie pobiera niespełna milion ludzi, składki płaci minimalnie więcej – ale są to składki mocno symboliczne: pokrywają zaledwie 8 procent wydatków na wypłaty świadczeń, resztę dopłaca budżet państwa – w 2024 r. było to ponad 24 mld zł; z założenia zasada „wysokość emerytury zależy od sumy wpłaconych składek” nie działa tutaj WCALE
- średnia emerytura przedsiębiorcy wyniosła nieco ponad 3 tys. zł brutto; wynika to z faktu, że prawie wszyscy pracujący na własny rachunek korzystają z możliwości opłacania minimalnych składek; zasada „wysokość emerytury zależy od sumy wpłaconych składek” generalnie tutaj działa, ale jest stale zaburzana przez wypłaty 13. i 14. emerytur – w zasadzie wszyscy przedsiębiorcy załapują się tu te świadczenia.
System emerytalny w Polsce: więcej wyjątków niż reguł
W polskim systemie emerytalnym już na początku, pod wpływem potężnych i wpływowych grup nacisku, zostały poczynione gigantyczne wyłomy. O ile – zgodnie z zasadą poszanowania praw nabytych – zastosowano okres przejściowy dla uprawnień emerytalnych starszych roczników nauczycieli czy kolejarzy (co oznaczało, że ich przywileje będą stopniowo wygaszane), o tyle na dzień dobry wyjęto z systemu dwie grupy:
- rolników i ich bliskich, którzy utrzymali oddzielną kasę ubezpieczeń - KRUS
- górników, którzy wprawdzie figurują w ZUS, ale na kompletnie wyjątkowych zasadach, przeniesionych wprost z Karty Górnika wprowadzonej w PRL - w 1982 roku, czyli w stanie wojennym.
Z systemu powszechnego wyłączono też wszystkich mundurowych oraz sędziów i prokuratorów. Po Polsce Ludowej odziedziczyliśmy jednak przede wszystkim coś, co kiedyś było praktykowane w różnych krajach, a dziś jest absolutną rzadkością: inny wiek emerytalny kobiet i mężczyzn.
Wzorem większości państw ten wiek miał być w Polsce zrównany: przyjęta kilkanaście lat temu przez ówczesny rząd PO-PSL reforma zakładała, że będzie to proces rozłożony na bardzo długie lata: 2012-2040. Czyli w praktyce dopiero Polki urodzone w latach 80. XX wieku miałyby wiek emerytalny taki, jak ich męscy rówieśnicy, a wszystkie starsze miałyby wiek emerytalny niższy od mężczyzn. Jak jednak wiemy, w kampanii wyborczej 2015 r. Prawo i Sprawiedliwość - najpierw w wyścigu o fotel prezydenta, a potem w wyborach parlamentarnych – uczyniło z hasła „przywrócenia starego wieku emerytalnego” młot na PO i PSL. Ten młot okazał się bardzo skuteczny i w efekcie reforma zrównująca wiek kobiet i mężczyzn trafiła do kosza. To sprawiło, że temat stał się de facto nietykalny. Choć wszyscy wiedzą, że:
- Polska jest jedynym krajem UE i jednym z nielicznych w OECD, gdzie wiek kobiet jest inny niż mężczyzn;
- W XXI wieku długość życia kobiet i mężczyzn zwiększyła się średnio o 6 lat, a od czasu wprowadzenia progu 60/65 lat – o… 18 lat (!) – i o tyle dłużej jest pobierana przeciętna emerytura; z powodu zwiększania długości życia wiek emerytalny został podniesiony w większości państw rozwiniętych – a w Polsce ani drgnie; istnieje zgoda co do tego, że polityk, który podejmie ten temat, popełni samobójstwo;
- Polki przechodzą na emerytury o pięć lat wcześniej niż Polacy, choć żyją o 8 lat dłużej od nich;
- Z powodu zapaści urodzeń błyskawicznie rośnie i będzie rosnąć liczba emerytów przypadających na każdego pracującego: od początku wieku podwoiła się, a prognozy tzw. obciążenia demograficznego na połowę i końcówkę wieku są zatrważające;
- Z powodu odmiennego wieku emerytalnego różnica między wysokością emerytur kobiet i mężczyzn stale się powiększa. Dziś wynosi 30 proc., ale nożyce będą się nadal rozwierać.
Wiedza o tym jest powszechna, ale pytani o zrównanie wieku kobiet i mężczyzn politycy uruchamiają takie pokłady hipokryzji, że można by tym opalać wszystkie piece w piekle. Najlepsza jest lewica, która we wszelkich przestrzeniach walczy z dyskryminacją – ale nie tu. Argument, że niższy wiek emerytalny ma kobietom rekompensować wcześniejszą dyskryminację na rynku pracy oraz straty z tytułu macierzyństwa jest coraz bardziej chybiony, i to trzech fundamentalnych względów:
- Jedna czwarta kobiet w wieku 40 + oraz prawie jedna trzecia trzydziestolatek NIE MA DZIECI – dlaczego więc korzystają z przywileju?
- Przeciętna kobieta w wieku 60 lat jest w zdecydowanie lepszej kondycji zdrowotnej niż jej męski rówieśnik i ma przed sobą więcej lat życia (również dlatego, że większość mężczyzn wykonują generalnie bardziej eksploatującą organizm pracę niż większość kobiet); czy utrzymywanie w tej sytuacji przywileju dla kobiet nie jest dyskryminacją mężczyzn?
- Czy „rekompensowanie” kobietom dyskryminacji poprzez wypłatę wyraźnie niższych emerytur nie jest aby straszne i zarazem śmieszne?
Emerytury górnicze, czyli kopalnie przywilejów
Przywileje górników, uchwalone w czasach ciężkiej komuny, kiedy na węglu opierał się cały polski sektor energetyczny i zarazem niemal cały eksport, zostały w III RP zachowane pod hasłem, że „górnictwo jest fundamentem bezpieczeństwa Polski”. Sęk w tym, że było to dawno i… nieprawda. Przekonaliśmy się o tym dobitnie wszyscy wiosną 2022 r., kiedy po rosyjskiej napaści na Ukrainę rząd PiS zaczął rozpaczliwie sprowadzać z całego świata węgiel, który byłby w stanie zastąpić kilkanaście milionów ton surowca importowanego wcześniej ze Wschodu. Krajowe kopalnie nie były w stanie zaspokoić potrzeb rodzimej energetyki konwencjonalnej i ciepłownictwa, a przede wszystkim - gospodarstw domowych. Na interwencyjne zakupy w RPA, Mozambiku, Australii wydaliśmy jako społeczeństwo grube miliardy.
Państwowe kopalnie nie tylko nie zwiększyły od tego czasu wydobycia, ale je znacząco zmniejszyły. Równocześnie – za sprawą coraz trudniejszych warunków geologicznych (kopiemy węgiel kilometr pod powierzchnią ziemi), a zwłaszcza skokowo rosnących wynagrodzeń - podwoiły się ich koszty. W efekcie polscy górnicy wydobywają dziś najdroższy węgiel na świecie. Ponad dwa razy droższy od tego, jaki można od ręki kupić na europejskim rynku. Owszem, ten węgiel pozwala stabilizować system energetyczny – ale do jego wydobycia dopłacamy wiele miliardów złotych rocznie. Czy w związku z tym istnieją nadal przesłanki za utrzymaniem górniczych przywilejów emerytalnych i wielomiliardowych dopłat do świadczeń z kieszeni podatników?
Pytanie to jest coraz bardziej zasadne, bo liczba mających obowiązek płacić składki na ZUS górników w Polsce w ostatnim 30-leciu zmalała z ponad 300 tys. do około 80 tys. (licząc pracowników firm zewnętrznych), natomiast liczba górniczych emerytów wzrosła z ok. 150 do 183 tys. Przeciętne życie górniczego emeryta wydłużyło się przy tym bardziej od przeciętnego życia pozostałych podopiecznych ZUS, bo warunki pracy górniczej mocno się poprawiły – z bardzo dobrym efektem dla zdrowia pracowników. Równocześnie wyraźnie wzrosła wysokość świadczeń: przeciętna emerytura górnicza jest ponad dwa razy wyższa od emerytury niegórniczej. Nie wszyscy zdają sobie sprawę – dlaczego.
Górniczy związkowcy lubią twierdzić, że wynika to z wysokich składek na ZUS płaconych przez samych górników oraz ich pracodawców (spółki węglowe). Tymczasem twierdzenie takie jest – nie boję się tego napisać – WIERUTNYM KŁAMSTWEM.
- Przy ustalaniu wysokości górniczych emerytur stosuje się preferencyjne przeliczniki:
- każdy rok pracy górniczej pod ziemią w pełnym wymiarze czasu pracy liczy się jako 1,5 roku
- każdy rok pracy górniczej na przodku liczy się jak 1,8 roku
- każdy rok pracy wykonywanej częściowo na powierzchni i częściowo pod ziemią liczy się jak 1,4 roku
- każdy rok pracy na odkrywce w kopalniach siarki i węgla brunatnego, w kopalniach otworowych siarki oraz w przedsiębiorstwach i innych podmiotach wykonujących roboty górnicze dla kopalń siarki i węgla brunatnego liczy się jako 1,2 roku.
W praktyce wygląda to tak, że jeśli - zgodnie z zasadami wynikającymi z logiki systemu zdefiniowanej składki - ZUS wyliczyłby przeciętnemu pracownikowi świadczenie w wysokości 4 tysięcy złotych brutto, górnik dołowy zatrudniony na przodku lub w jego okolicach dostanie 7,2 tys. zł brutto, czyli 1,8 razy więcej niż wynikałoby z (teoretycznie) opłaconych przez niego i pracodawcę składek.
Ale to nie wszystko: formalnie górnik może przejść na emeryturę po ukończeniu 55 (mężczyzna) lub 50 (kobieta) lat i ma za sobą 20/25 lat stażu pracy – w tym co najmniej 10 lat pracy górniczej. Ale wcześniejsza emerytura przysługuje także bez względu na wiek – wszystkim ze stażem pracy górniczej od 25 lat wzwyż. Czyli także ludziom lekko po czterdziestce.
Trzeba przy tym wiedzieć, że praca pod ziemią w zdecydowanej większości kopalń radykalnie różni się od tej przed 30 laty, nie mówiąc już o wcześniejszych okresach. Poziom zagrożeń na wielu budowach jest większy, a „obciążenie układu ruchu” (i innych układów, np. oddechowego) nie bardzo różni się od obciążeń typowych dla przeciętnej fabryki.
To jednak również nie wszystko… Gdyby spółki węglowe płaciły jak należy wszystkie składki na ZUS, jako podatnicy dopłacalibyśmy co roku do górniczych emerytur „tylko” różnicę wynikającą z wymienionych wyżej przeliczników. Czyli średnio 400 zł od każdego wypłacanego górnikom przez ZUS tysiąca złotych. Problem w tym, że przez większość III RP państwowe spółki węglowe (w różnych konfiguracjach) przynosiły straty i w ogóle nie odprowadzały składek na ZUS. Sejm przyjmował kolejne ustawy o umorzeniu tych składek, co oznacza, że faktycznie musieli je opłacić podatnicy. Obecnie kopalnie również generują gigantyczne straty i – jak wynika z wszelkich analiz – to się NIGDY nie zmieni i oznacza, że państwowe (nasze!) dotacje do górniczych emerytur będą rosnąć. Tym bardziej, że stale rosną również same emerytury.
Żeby było ciekawiej, bardzo wielu względnie młodych górniczych emerytów pozostaje aktywnych na rynku pracy. Otrzymują z ZUS wysokie świadczenia i dorabiają – w budownictwie, ochronie, logistyce, przemyśle – stanowiąc mocno nierówną konkurencję dla pracowników nie pobierających żadnych świadczeń. Co więcej – to ci drudzy muszą zarobić na emerytury tych pierwszych. Przeciętny Polak niegórnik pracuje w życiu o prawie 15 lat dłużej niż górnik, a mimo to otrzymuje o jedną trzecią niższe świadczenie.
Emerytury rolników: koszenie bez siania
Emerytury rolników są kolejnym reliktem po PRL. Z jednej strony ich wysokość jest katastrofalnie niska – naprawdę trudno dziś wyżyć za nieco ponad 2 tys. zł brutto, nawet na wsi. Z drugiej strony – finansowanie tych świadczeń w ponad 90 procentach z kieszeni podatników jest co najmniej niezrozumiałe. O elementarnej sprawiedliwości trudno tu w ogóle mówić.
Słynne powiedzenie „Żywią i bronią” już dawno rozjechało się z rzeczywistością, albowiem większość zarejestrowanych w KRUS nie żywi ani nas, ani nawet siebie. Unijne dopłaty bezpośrednie - do koszenia trawy na polach - pobiera wprawdzie 1,3 mln gospodarzy, ale po hojne unijne dotacje do produkcji rolnej sięga zaledwie 400 tys. – czyli mniej więcej tylu produkuje cokolwiek na rynek. Dlaczego zatem aż milion ludzi korzysta z rolniczych przywilejów podatkowych i emerytalnych? Bo… tak.
Porównajmy sytuację dwóch sąsiadów z tej samej wsi. Pierwszy jest woźnym w lokalnej podstawówce i zarabia płacę minimalną. Drugi ma 9,9 ha pola i jest „rolnikiem” ubezpieczonym wraz z bliskimi w KRUS.
Pierwszy zarabia formalnie 4 666 zł brutto. Na rękę dostaje 3 511 zł, ale pracodawca musi na jego wynagrodzenie wysupłać prawie 5 622 zł. Składka emerytalna płacona przez pracownika wynosi 455,40 zł, pracodawca dorzuca drugie tyle. To razem 910,80 zł miesięcznie. Do tego składka na rentę wynosi odpowiednio 70 zł i 303 zł, razem – 373 zł.
- W sumie składka emerytalna i rentowa za pracownika zarabiającego w Polsce płacę minimalną wynoszą 1 284 zł. Ten pracownik może za to liczyć na emeryturę minimalną, czyli jakieś 1 700 zł na rękę, po przepracowaniu około 40 lat. To ok. 132 proc. opłacanej co miesiąc składki.
Drugi mężczyzna, rolnik, uzyskuje dochód miesięczny w wysokości 4,5 tys. zł (tak wynika z przemnożenia jego areału przez aktualną wartość dochodu z 1 ha przeliczeniowego). Nie płaci od tego PIT – bo polscy rolnicy co do zasady nie płacą podatku dochodowego. Jego składka zdrowotna nie stanowi 9 proc. dochodu, tylko wynosi – 1 zł miesięcznie. Co oznacza zdecydowanie wyższą kwotę dochodu netto. A ile wynosi składka emerytalno-rentowa (bo rolnicy płacą właśnie taką)?
- Miesięczna składka na ubezpieczenie emerytalno-rentowe za rolnika i jego krewnych wynosi 169 zł. Rolnik (i jego krewny) może za to liczyć na emeryturę podstawową w wysokości ok. 1 600 zł na rękę po przepracowaniu ok. 35 lat. To 946 procent opłacanej co miesiąc składki.
Porównajmy: „rolnik” otrzyma na starość prawie takie samo świadczenie jak pracownik, choć jego składka emerytalno-rentowa jest prawie osiem razy niższa od składki pracownika. Co więcej, aż 92 proc. świadczenia rolnika pokrywana jest z kieszeni podatników, a więc również z zarobków wymienionego wyżej woźnego.
Powiecie, że rolnik na niecałych 10 ha to bieda-rolnik. No to zobaczmy, jakie składki emerytalno-rentowe płacą w Polsce więksi rolnicy:
- Rolnik gospodarzący na pow. od 50 do 100 ha – 372 zł
- Rolnik gospodarzący na pow. od 100 do 150 ha – 575 zł
- Rolnik gospodarzący na pow. od 150 do 300 ha – 778 zł
- Rolnik gospodarzący na pow. powyżej 300 ha – 981 zł.
Maksymalna stawka rolnika uprawiającego PONAD 300 HEKTARÓW stanowi 58 proc. emerytury podstawowej. A łączna składka pracownika zarabiającego PŁACĘ MINIMALNĄ stanowi ponad 70 proc. emerytury minimalnej z ZUS.
KRUS przyznaje przy tym, że choć liczba rolników i ich bliskich pobierających świadczenia sukcesywnie maleje, to kwota ogólna wypłacana rolnikom będącym już na emeryturze lub rencie w KRUS dynamicznie rośnie. „W ciągu ostatnich 3 lat miesięczna suma, jaka trafiła do rolników w ramach świadczeń emerytalno-rentowych, wzrosła o prawie 600 mln zł!” – czytamy w komunikacie KRUS. We wrześniu 2021 ubezpieczyciel przeznaczył na wypłaty 1,46 mld zł, a we wrześniu 2024 r. już 2,07 mld zł. W 2023 r. emerytury rolników wzrosły rok do roku o prawie 24 proc., a w 2024 r. – o 11 proc., a więc mocno powyżej inflacji.
Skoro my, podatnicy, finansujemy spokojnie (?) tak ewidentną hucpę wynikającą z wpływów silnych lobbies, to trudno się dziwić tancerkom i tancerzom baletowym, że pragną zrobić w „powszechnym systemie” kolejny wyłom. W końcu większość z nich haruje o piekło ciężej niż statystyczny górnik i „rolnik”.