Czym jest „społeczeństwo ryzyka”? Termin ten zaproponował w 1986 r. niemiecki socjolog Ulrich Beck (1944–2015), opisując nowoczesne systemy społeczno-gospodarcze bazujące na technologii i ideologii postępu. Słusznie zauważył, że wraz z rozwojem cywilizacyjnym i technologicznym, zwiększającą się emancypacją rozmaitych gałęzi gospodarki, pogonią za zyskiem i wzrostem ekonomicznym nasila się również okoliczność, że coś pójdzie nie tak – a kiedy coś pójdzie nie tak, to w sposób niekontrolowany i w skali globalnej. Nikt nie będzie w stanie zahamować takiego procesu nie dlatego, że zabraknie dobrej woli, ale dlatego, że sama strukturalna dynamika nowoczesnego świata uniemożliwi jakąkolwiek skuteczną interwencję – w społeczeństwach ryzyka zawsze jest za późno na powstrzymanie katastrofy. Całą tę sekwencję zdarzeń mogliśmy śledzić choćby przy okazji pandemii COVID-19.

Piszę te słowa – tak się wakacyjnie składa – w Niemczech, spoglądając przez okno na południowe zbocza gór Harz. Słynny ze swoich lasów masyw dotknęła ekologiczna apokalipsa – uschły tu niemal wszystkie świerki stanowiące większość drzewostanu. Dziesiątkami kilometrów jedzie się wśród ciągnących się po horyzont siwych kikutów pni. Jest to szczególna ilustracja procesów wskazywanych przez Becka: w połowie XIX w. świerk zastąpił w górniczym Harz inne gatunki drzew – potrzebne było łatwe do pozyskania drewno gospodarcze. Po ponad 150 latach sztucznie implementowana świerkowa monokultura nie wytrzymała, mówiąc w dużym uproszczeniu, presji środowiskowej stwarzanej przez wzrost średnich temperatur. Nic nie dało się zrobić.

Nieodłącznym towarzyszem cywilizacyjnego ryzyka jest niepokój przeradzający się w lęk. W kulturze późnego kapitalizmu nietrudno wskazać objawy zbiorowej depresji – są to, rzecz jasna, nawracające wizje końca świata. Trzeba jasno powiedzieć, że wprawdzie chrześcijańska cywilizacja Zachodu przygotowuje się (z coraz mniejszym przekonaniem) na koniec świata od dwóch tysięcy lat, lecz świeckie nastroje millenarystyczne nigdy nie były chyba tak silne jak dziś. Podobna sytuacja zmusza do rozmaitych intelektualnych i artystycznych poszukiwań, czasami mocno pod włos.

Dania, ustępując Szwajcarii, Norwegii, Islandii, Hongkongowi i Australii, zajmuje szóste miejsce w rankingu HDI (Human Development Index), mierzącym – w przybliżeniu – poziom ogólnego dobrostanu ludności, na który składają się długość (i zdrowotna jakość) życia, poziom edukacji i dochód per capita (rozumiany jako siła nabywcza). Innymi słowy: żyje się tam wystarczająco dobrze, by móc podchodzić do tematyki apokaliptycznej na spokojnie i z pewną dozą ironii.

Reklama
ikona lupy />
Jonas Eika „Po słońcu”, przeł. Maciej Bobula, ArtRage 2023 / nieznane

Choćby tak jak w „Zbawicielu z Hvidovre” Kaspara Collinga Nielsena: nowy zbawiciel ludzkości nazywa się Allan Thornbum. Ma 48 lat i mieszka ze starym kocurem w zagraconej suterenie na przedmieściach Kopenhagi. Pracuje jako mierniczy ruchu samochodowego (siedzi przez parę godzin na krzesełku i nadusza odpowiedni przycisk, kiedy przejeżdża auto). Za sobą ma skromniutką karierę trzeciorzędnego poety, w planach wyłącznie pragnienie, żeby wszyscy dali mu święty spokój. W domowych pieleszach paraduje w pocerowanych rajstopach, a jedyny luksus, na jaki sobie pozwala, to trzy tytoniowe skręty z odrobiną haszu dziennie. Nie ma nikogo, kto kochałby Allana Thornbuma – natomiast Allan Thornbum kocha jedynie poezję. Ściślej: kocha ją poprawiać. Za swoją właściwą pracę uważa redagowanie wierszy innych poetów, robi to skrupulatnie i z maniakalną precyzją.

Tymczasem świat pogrąża się w kryzysach: dotykają go pandemia, globalne ocieplenie, bunty społeczne. Na domiar złego wybucha Wezuwiusz i nie jest to żaden mały dymek, lecz wielka eksplozja, która sprowadza na Europę przedwczesną zimę i ciemności o barwie popiołu. Z pewnych analiz znanych politykom i bankierom wynika, że jedyną osobą, która może zażegnać tę fatalną passę i położyć kres kataklizmom, jest właśnie Allan Thornbum. Winien uczynić tylko jedną rzecz: napisać wiersz. Problem w tym, że poczciwy samotnik i umiarkowany mizantrop Thornbum nie chce: po pierwsze, możliwość niepisania (albo szerzej: niekontaktowania się z resztą ludzkości bez potrzeby) uważa za przywilej, który mu się należy i który sobie od życia wywalczył, niby ów słynny skryba Bartleby z opowiadania Melville’a, ten od „I would prefer not to” (Wolałbym nie). Po drugie, jak się zdaje, zagłada cywilizacji raczej by Thornbuma nie zmartwiła. Odmowa napisania wiersza, mimo interwencji najwyższych czynników państwowych i prób przekupstwa, wzbudza jednak wielki tumult – poeta staje się wrogiem publicznym. Przed jego suterenę ciągną tysiące wzburzonych obywateli, szykuje się lincz. Czy Thornbum weźmie na siebie brzemię grzechów powszechnych i ruszy drogą Chrystusa (lub raczej Briana Cohena, zbawiciela z przypadku z filmu Monty Pythona)?

ikona lupy />
Kaspar Colling Nielsen „Zbawiciel z Hvidovre”, przeł. Bogusława Sochańska, Sonia Draga 2023 / nieznane

Colling Nielsen kpi z naczelnego paradoksu towarzyszącego „społeczeństwu ryzyka”: że, mianowicie, katastrofy się wydarzają, ale nikt nie jest winny; odpowiedzialność jest tak rozproszona i rozciągnięta w czasie, że nie sposób wskazać palcem i wykrzyknąć: „To ten! To ta!”. Tymczasem apokaliptycznym fantazmatom towarzyszy wyobrażenie przeciwne: figura Człowieka-Boga rzucającego ostatecznie wyzwanie siłom ciemności. Ów Człowiek-Bóg, jeśli sprawy potoczą się nie tak, jak trzeba, niechybnie może się stać także kozłem ofiarnym. Nieszczęsny Allan Thornbum – w dniu, w którym poezja wreszcie zaczyna interesować wszystkich ludzi na świecie – wpada między koła zębate owej antynomii. Duński pisarz uczy nas współczucia dla tego nerwowego ekscentryka, człowieka, który może się wybronić od bycia mesjaszem tylko własną dobrocią i niewinnością.

„Po słońcu” Jonasa Eiki – zbiór opowiadań nominowany w zeszłym roku do International Booker Prize – również czytam jako rodzaj satyry, ale zupełnie innego rodzaju. Nazwałbym te teksty „satyrą spekulatywną”: obnażając, niekiedy groteskowo, innym razem w duchu nadrealizmu, ekspresjonizmu czy horroru, struktury władzy i myślenia, poszukują one zarazem nowych rozwiązań, nowych – by tak rzec – konstelacji bytu, w myśl gorzkiej nadziei, że każda apokalipsa stwarza szansę na wyzwolenie z dotychczasowych okowów.