– Zostałem opiekunką do własnego dziecka, kucharzem i kelnerem w jednej osobie oraz animatorem zabaw, bo przecież trzeba było dziecku zapewnić jakieś atrakcje, kiedy zawieszono zajęcia w żłobku. Dobrze, że zrobiło się cieplej, to sporo czasu spędzaliśmy na dworze. Mamy psa, z którym trzeba wyjść parę razy dziennie. Brałem wózek z dzieckiem, do wózka przywiązywałem smycz i tak szliśmy na spacer albo po zakupy. Aha, jeszcze robiłem za gońca, bo żona dzwoniła ze szpitala, czego jej potrzeba, więc co drugi dzień pakowałem sprawunki do samochodu i zawoziłem wszystko. Oczywiście torby zostawiałem w recepcji. Córki nie miałem z kim zostawić, więc brałem ją ze sobą. Ona chciała do mamy, ale warunki na to nie pozwalały. Było trudno, pomijając już stres, czy żona wydobrzeje, a syn urodzi się zdrowy – wspomina Mariusz.
Jest informatykiem. Ta praca daje pewne pole manewru, dzięki temu możliwe było działanie w trybie naprzemiennym: zajmowanie się dzieckiem na zmianę z gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem i pracą. Mariusz nie poszedł na zwolnienie. Uznał, że jakoś da sobie radę. Kiedy Iza drzemała w ciągu dnia – siadał do komputera na dwie godziny. Kiedy kładła się wieczorem spać – brał się do pracy i coś porobił przed godzinę, półtorej. Nastawiał budzik na wcześnie rano i zanim córka wstała, usiłował popracować. Bo później trzeba było wyjść z psem, zrobić śniadanie, wyjąć naczynia ze zmywarki, rozwiesić pranie, no i zająć Izę czymś pożytecznym, żeby nie oglądała samych bajek w telefonie. Po trzech tygodniach zrobiło się luźniej – w końcu otworzyli żłobki, więc Mariusz odetchnął; mógł przysiąść i zająć się pracą, a dopiero po pracy dzieckiem. Ze szpitala też napłynęły dobre wiadomości – żona urodziła wcześniaka, oboje cali i zdrowi. – Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak czują się rodzice, którzy w pojedynkę ciągną ten wózek cały czas i wszystko jest na ich głowie. Mnie dopingowała myśl, że to wszystko się za chwilę skończy i wróci względna normalność. Naprawdę poczułem ulgę – wspomina Mariusz.
Niezdolni do samotnej walki
Kiedy na początku listopada rząd wysłał na naukę zdaną już wszystkie dzieci (także z nauczania początkowego), rodzicom skoczyło ciśnienie. A jeszcze ustalono, że do 16. roku życia od poniedziałku do piątku w godz. 8–16 można się przemieszczać tylko pod opieką osób dorosłych. Jeśli do tego dodać utrzymanie w mocy wyłączenia wszelkich placówek kultury – w tym domów kultury czy ognisk muzycznych, które odciążały zapracowanych rodziców w pozaszkolnej opiece nad dziećmi – złość sięgnęła zenitu. „Brak mi słów” – napisała na Facebooku jedna z matek trójki dzieci. Najstarsza córka poszła już na studia, ale w domu został dziewięciolatek, który ma 5–6 godzin lekcyjnych dziennie i trzeba go dopilnować. A jest jeszcze pięciolatek – wprawdzie normalnie chodził do nieobjętego obostrzeniami rządowymi przedszkola, ale sanepid i tak je zamknął, bo personel złapał koronawirusa, więc chłopak siedzi w domu i wymaga stałej uwagi. „Gdzie w tym kolejnym obostrzeniu miejsce dla matek i rodzin? Jak ja i tysiące tzw. matek Polek, które samotnie wychowują dzieci i pracują, mamy ogarnąć funkcję nauczyciela, opiekuna, kucharki i pracownika na pełen etat? Jak żyć i dać żyć naszym dzieciom?” – zastanawiała się wzburzona internautka.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu Dziennika Gazeta Prawna oraz na portalu gazetaprawna.pl.