Był późny wieczór, gdy do restauracji weszli panowie we flauszowych płaszczach z telefonem komórkowym. Rozsiedli się i zaczęli głośno kląć. Kiedy wyszedł ostatni klient, chłopcy z miasta, jak się przedstawili, zaproponowali właścicielowi restauracji «interes». – Ty będziesz płacił 100 mln zł miesięcznie, my zostawimy knajpę w spokoju – wycedził barczysty mężczyzna. Kompani nazywali go Rakieta”. Tak zaczyna się opublikowany w 1994 r. w „Gazecie Stołecznej” reportaż o tym, jak warszawskie mafie kasowały haracz za „ochronę” restauracji. To oczywiście eufemizm. Wiadomo – kto nie zapłacił, patrzył później, jak niedoszli „ochroniarze” puszczają mu biznes z dymem. W najlepszym razie. Na prawdziwą ochronę, np. ze strony policji, liczyć nie mogli.

Historie z lat 90. przyszły mi na myśl, kiedy Elon Musk ogłosił, że zamierza kasować 8 dol. (od firm – 1 tys. dol. ) za ochronę w serwisie społecznościowym Twitter. Kto nie zapłaci mu za poświadczenie prawdziwości konta, ten od 20 kwietnia naraża swój biznes czy osobistą markę na pożar.

Udowodnij, że jesteś człowiekiem

Amerykańska platforma Twitter działa od 2006 r. Zarejestrowani użytkownicy usługi mogą wysyłać w eter krótkie, widoczne dla wszystkich wiadomości. Prostota działania i bezpośredni dostęp do odbiorców przyciągnęły tam m.in. polityków i czołowe postaci ze świata biznesu – nigdy wcześniej nie mogli oni tak łatwo docierać do szerokiej publiczności bez konieczności starania się o czas antenowy w mediach. Serwis pokochali też dziennikarze, blogerzy czy różnej maści eksperci, dla których Twitter stał się alternatywnym kanałem dystrybuowania informacji. Kto robił to umiejętnie i wiarygodnie, ten zdobył zasięgi, a z nimi wpływ na debatę. Z czasem w serwisie zaczęły się pojawiać też konta mediów, instytucji publicznych i firm, dla których platforma stała się kanałem promocyjnym i informacyjnym.

Reklama

Wraz z rozwojem serwisu pojawił się problem związany z potwierdzeniem tożsamości osób i instytucji, które w nim publikują. W 2019 r. skandal wybuchł w Wielkiej Brytanii – okazało się, że partia Torysów założyła profil nieistniejącej organizacji factcheckingowej i publikowała tam treści uderzające w politycznych konkurentów. W 2020 r. wyszło na jaw, że Amerykanka BethAnn McLaughlin, profesor neurologii na Uniwersytecie Vanderbilt w Nashville, prowadziła konto wymyślonego naukowca, a kiedy zdobyło popularność, McLaughlin wykorzystała je m.in. do promowania swojego dorobku. Później zmyśliła historię, że ów profesor zmarł na COVID-19. Oszustwo ujawnił rzecznik Uniwersytetu w Arizonie, gdzie rzekomy naukowiec miał zakazić się chorobą w czasie pracy.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP