Miał rozkazy, ale nie wyśle syna
„Nie puszczę syna do armii – już wystarczy” – mówi wprost Kowaluk, którego syn właśnie skończył studia. Oficer nie owija w bawełnę: od początku wojny ukraińskie dowództwo popełniało błędy, które kosztowały życie tysięcy ludzi. „Bataliony były kładzione bez sensu. Nie przewidziano, że Rosjanie mają więcej ludzi. A inicjatywa u nas jest karana” – opowiada. Artykuł w którym opublikowano rozmowę z nim ukazał się na portalu „Czwarta Władza” (4vlada.com), niezależnym serwisie dziennikarstwa śledczego z Równego.
Kowaluk mówi o „mięsnych brygadach”, do których trafiają młodzi rekruci. Nie ukrywa, że odradza chłopakom udział w programie „18–24”, gdzie za rok służby i milion hrywien można potem wyjechać za granicę. Ale jego zdaniem wielu nie wie, że mogą nie dożyć wypłaty.
Dlaczego jego słowa budzą kontrowersje?
W czasie, gdy trwa przymusowa mobilizacja, a społeczne emocje rozgrzewa temat „busifikacji” i „mogilizacji” – Kowaluk mówi wprost o tym, o czym milczą oficjalne komunikaty. Choć władze zapewniają, że wszystko odbywa się z poszanowaniem praw człowieka, w sieci pełno jest nagrań pokazujących brutalne zatrzymania mężczyzn na ulicach i pakowania ich w busy TCK. Regularne "łapanki" odbywają się nawet w środkach transportu publicznego.
Program „18–24”, który ma zachęcać młodzież do podpisywania kontraktów z armią, promowany jest przez ukraińskie Ministerstwo Obrony w TikToku lekkim, wręcz komicznym tonem. Klipy pokazują, jak za wypłacany milion hrywien można kupić tysiące hamburgerów, opłacić abonament Netflixa czy zabrać dziewczynę na egzotyczne wakacje. W rzeczywistości – jak podkreśla Kowaluk – trafia się na front, gdzie „żywotność osobowego składu jest bardzo niska”.
W tym kontekście słowa oficera o tym, że nie wyśle swojego syna na rzeź, brzmią jak otwarta deklaracja przywileju ukraińskiej klasy urzędniczo-wojskowej. Komentatorzy nie kryją oburzenia: „Nas łapią i wysyłają, a wy siedzicie w cieple i spokojnie patrzycie, jak cudze dzieci umierają”.
Bataliony na rzeź, nagrody za śmierć
„Nie położyłeś ludzi – zdejmą cię z funkcji. Położyłeś – dostaniesz order” – tak opisuje realia ukraińskiej armii. Kowaluk sam walczył w Bachmucie, gdzie w niecały miesiąc stracił 24 ludzi, a 111 zostało rannych – w tym on sam. „Byłem ostatnim kombatem, który prowadził strzelaninę. Zięć zaginął, córka służy teraz w TCK. Ale syn? Nie, jego nie puszczę.”
Oficer zdradza, że większość nowych rekrutów nie nadaje się do walki. „Z dziesięciu mobilizowanych może dwóch będzie walczyć. Reszta się podda, albo ucieknie” – ocenia. Nie pozwala też swoim ludziom stosować przemocy przy poborze. Ale przyznaje, że presja z góry jest ogromna – za „słabe wyniki” są kary finansowe.
„Wstyd spojrzeć ludziom w oczy”
„System jest chory. Wszystkich patriotów już wyeliminowali” – mówi z goryczą podpułkownik. W jego TCK przychodzą ludzie zdesperowani: chłopak, którego matka choruje na raka, były więzień, który po trzech dniach wolności poszedł na front. Ale są też tacy, którzy – jak sam mówi – nie mają już po co żyć.
Dla Kowaluka najtrudniejsze są spotkania z matkami zaginionych. „W części wojsk czasem przez miesiące nikt nie mówi rodzinie, że ktoś zginął” – opowiada. Zdarza się, że po wielu tygodniach przychodzi dopiero zawiadomienie o zaginięciu.
Choć sam ma doświadczenie bojowe z wielu frontów i ordery od prezydenta i kościoła, dziś przyznaje: „Wstyd mi. Żyję, a oni nie. Morale siada, człowiek się wypala.”