Jeśli czasem potrzeba prostej gry fonetycznej, aby ukazać sens i dotrzeć do celu, to niech tak będzie. W ubiegłym roku w czasie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa – jednego z ważniejszych forów dyskusji o sprawach międzynarodowych – ostrzegano przed zmierzchem Zachodu lub „bezzachodowością” („Westlessness”). Od tamtej pory wszystko, co się wydarzyło, potwierdziło takie niebezpieczeństwo, ponieważ świat staje się coraz mniej zachodni („Westless”), a przez to coraz bardziej niespokojny („restless”).

Ostatnim tego wyrazem jest AUKUS, czyli nowy sojusz geopolityczny Australii, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych, zaś ich oczywistym adwersarzem są Chiny. Po raz kolejny w historii stary świat anglosaski ukazuje się jako osobny względem szerszego Zachodu byt. Sednem całej sprawy jest fakt, że jeśli chodzi o prawdziwe zagrożenia, to zarówno w XXI, jak i XX wieku, kluczowe znaczenie mają łączące poszczególne państwa stare więzy języka i kultury.

Francja pod przywództwem prezydenta Emmanuela Macrona, jak można było przewidzieć, jest tak samo wściekła z powodu bycia lekceważoną, jak była za czasów generała Charlesa de Gaulle’a lub innych galijskich „kogutów”. Australia – jako członek sojuszu AUKUS – kupi łodzie podwodne o napędzie atomowym od swoich anglosaskich pobratymców, a nie od Francji, jak pierwotnie ustalono (Australia miała kupić od Francji łodzie podwodne o napędzie konwencjonalnym – przyp. red.). W odpowiedzi Macron odwołał swoich ambasadorów w Waszyngtonie i w Canberrze i szykuje się na długotrwałe dąsanie.

Reklama

W najbliższych tygodniach będzie można od niego usłyszeć dużo o „europejskiej suwerenności”, „autonomii”, o mglistych hasłach, które forsował obok bardziej sugestywnych przemyśleń o rzekomej „śmierci mózgowej” NATO, które pozostają najbardziej konkretną manifestacją strategicznego Zachodu. Gdyby to zależało od prezydenta Macrona, Unia Europejska – już bez tych „nieznośnych” Brytyjczyków, powinna wreszcie stać się osobną siłą geopolityczną i wojskową, prawdopodobnie pod francuskim przywództwem, która mogłaby się równać z USA.

W kilku innych europejskich stolicach podjęto płaczliwe narzekania Marcona, szczególnie po haniebnym wycofaniu się Zachodu z Afganistanu. Pod tym względem Europejczycy również poczuli się zdradzeni przez Amerykanów, którzy nie zadali sobie dużego trudu, aby skonsultować wycofanie się z Afganistanu ze swoimi europejskimi sojusznikami. Jak można było się spodziewać, powróciły apele i nawoływania o utworzenie „europejskiej armii”. W swojej najnowszej odsłonie idea ta miałaby opierać się na stworzeniu europejskiej siły liczącej 5 tys. żołnierzy. Chodzi o elitarne siły, które byłyby w stanie zabezpieczyć lotnisko w Kabulu bez pomocy Amerykanów. Wybaczcie mi Państwo mój sceptycyzm, ale taka grupa nigdy nie będzie słynnymi 300 spartańskimi hoplitami z czasów bitwy pod Termopilami.

W miejsce bezsilnej wściekłości potrzeba szczerej autorefleksji

To zrozumiałe, że Europejczycy są sfrustrowani tym, że nie są brani na poważnie, zarówno przez swoich adwersarzy w postaci Rosji czy Chin, jak i przez swoich przyjaciół, takich jak USA czy Australia. Ale zamiast bezsilnie się wściekać, lepiej byłoby szczerze przyjrzeć się sobie i odnaleźć powody takiego stanu rzeczy.

Europejczycy mogliby zacząć od zapytania Litwy, dawnej ofiary sowieckiego imperializmu, która jest dziś dumnym członkiem Unii Europejskiej i NATO. Kraj ten stał się niedawno ofiarą działań wrogich Pekinu. Powodem wrogości ze strony Chin był fakt, że Wilno pozwoliło Tajwanowi na ustanowienie na Litwie biura przedstawicielskiego, tymczasem Pekin uważa Tajwan za swoją zbuntowaną prowincję. W ramach działań odwetowych, jeśli można to tak nazwać, Państwo Środka wycofało swojego ambasadora z Litwy, ukróciło handel z tym państwem oraz zaostrzyło ogólne relacje.

USA natychmiast zaoferowały Litwie swoje wsparcie, a co zrobiła Unia Europejska? Jej państwa członkowskie nie są już tego takie pewne. W końcu prowadzą z Chinami wiele interesów. Wybijają się tu Niemcy, których największym partnerem handlowym są właśnie Chiny. Europejczycy w tej sytuacji uważają, że Litwa mogłaby być bardziej dyplomatyczna. Na premiera Słowenii, która sprawuje obecnie rotacyjną prezydencję w Radzie UE, spadła konieczność proszenia europejskich partnerów o udzielenie wsparcia Litwie w czasie spotkania za dwa tygodnie.

I tak to się toczy – kraj za krajem, kryzys za kryzysem, zagrożenie za zagrożeniem. Europejczycy nie postrzegają świata oraz zagrożeń w ten sam sposób, ani nie czują się współodpowiedzialni za problemy Zachodu. Wystarczy spojrzeć na Berlin, który wbrew błaganiom takich sojuszników, jak USA czy Polska oraz innych, pozwolił na ukończenie gazociągu Nord Stream 2, stanowiącego najbardziej bezpośrednie zagrożenie dla pokoju na Starym Kontynencie. Moskwa planuje rozpocząć przesył gazu w ciągu kilku tygodni.

Nie można zwalić całej winy na Trumpa

Szok związany z „trumpizmem” w USA z pewnością jest jednym z powodów powstania trendu zmierzchu Zachodu, bowiem były prezydent USA nigdy nie rozumiał, a tym bardziej nie doceniał koncepcji Zachodu stojącego wspólnie za otwartymi społeczeństwami i światowym porządkiem. Ale Europejczycy również niosą co najmniej część tej winy. Stary Kontynent nie sprawił, że europejskie armie są zdolne do walki w ramach prawdziwej wojny bez pomocy Amerykanów. Europejczycy nie wzięli też odpowiedzialności za jedno z największych geopolitycznych zagrożeń, wśród których są dziś Chiny.

Niemcy to najlepszy przykład. Prawdopodobnie to jedyny kraj, który dzięki swojej gospodarczej potędze, mógłby pchnąć Unię Europejską, aby stała się silniejsza i przez to wybiła się na „autonomię”. Ale Berlin nie ma w tym interesu. Zamiast tego skąpi środków na armię i udaje, że światowymi problemami mają się zajmować nie Niemcy, ale inni, głównie Amerykanie. W czasie ostatnich debat pomiędzy kandydatami na kanclerzy przed niedzielnymi wyborami parlamentarnymi w Niemczech, żaden z kandydatów nie miał nic do powiedzenia na temat polityki zagranicznej lub polityki bezpieczeństwa. To haniebne.

Dopóki Zachód trwał, nie w sensie etnocentrycznym, ale normatywnym, sprawiał, że świat był bardziej zrównoważonym i lepszym miejscem. Tymczasem trwająca fragmentacja Zachodu źle wróży stabilności i pokojowi. Stany Zjednoczone powinny nadal próbować ratować Zachód, nawet jeśli inne kraje, takie jak Wielka Brytania i Australia, w mądry sposób wdrażają swoje „plany B”. Ale ostatecznie to Europejczycy muszą zadecydować, czego chcą oraz co zrobią, aby uzyskać wiarygodność.